Ahoj! W dzisiejszym Bek0n Blog pociągnę dalej wątek rozpoczęty ostatnio. Właściwie to może lepiej by się złożyło, gdybym zaczął tym wpisem, a nie poprzednim, aby wyjaśnić lepiej tło historyczne, ale z drugiej strony chciałem też poruszyć tematy pomników, póki były jeszcze całkiem świeże i nikt właściwie o nich w Polsce nie pisał.
Tutaj mała dygresja – w jednym z poprzednich wpisów wspominałem polskiego autora, Mariusza Szczygła. Wydał on w tym tygodniu nową książkę pod tytułem „Osobisty przewodnik po Pradze” i w związku z tym wydarzeniem dał dosyć obszerny wywiad dla Gazety Wyborczej. Kiedy zadano mu pytanie o pomniki w Pradze i jak sobie poradzono z polityką historyczną, to od razu pomyślałem – „No i cały misterny plan w pizdu… Mój wpis jest spalony, ja właśnie piszę o tym bloga, a tu zaraz się okaże, że będę tylko powtarzał”. Ku mojemu zdziwieniu jednak, o żadnej z tych spraw, które opisałem ostatnio nawet nie napomknął! Wpis uratowany, a ja znów mam to samo wrażenie, że jednak percepcja kraju czy miasta jest zupełnie inna, kiedy się w nim od lat mieszka niż w przypadku, gdy jest się tylko miłośnikiem i odwiedza dane miejsce od czasu do czasu.
Powiedział jednak o jednym pomniku, również radzieckim, który stoi do dziś, niedaleko dworca głównego, w parku potocznie zwanym Sherwood. Nie wiem czy przez to, że sam autor jest „w temacie” (KappaPride!), ale odpowiedział, że nazywany jest on „pomnikiem dwóch pedałów”. Ja pierwszy raz o tym słyszę, a w czeskim internecie też mimo usilnych prób, wzmianki o tej nazwie nie znalazłem. Kiedy spojrzy się na samo dzieło, to trzeba jednak przyznać – coś jest na rzeczy!
Nie chcę tu jednak wchodzić w jakąś głębszą polemikę, bo znów mi miejsca nie starczy, a chciałbym poruszyć tutaj kilka ciekawych tematów. Zacznę od wyjaśnienia tytułu, trochę przewrotnej parafrazy debiutanckiej powieści Doroty Masłowskiej. Bo właściwie – jaka wojna? Od dobrych kilkuset lat to oficjalnie właściwie żadnej do dziś nie prowadzili.
Tak jak w Polsce historia armii Andersa jest raczej powszechnie znana – kilkadziesiąt tysięcy osób przeszło z Rosji, przez Iran, północną Afrykę, po drodze walcząc we Włoszech, aby skończyć na wyspach brytyjskich – to mało kto u nas wie, że czeskie wojsko też miało swój exodus z terenów rosyjskich, tylko podczas pierwszej wojny światowej. I nie była to droga na skróty, bo aby dostać się do nowo powstałej ojczyzny okrążyli praktycznie cały świat. Historia ta jest dosyć skomplikowana (tak jak sytuacja geopolityczna w czasie I wojny światowej, a szczególnie na terenie Rosji, gdzie zmieniała się jak w kalejdoskopie) i nie chcę tutaj wchodzić w szczegóły. Spróbuje to skrócić do niezbędnego minimum, a zainteresowanych odsyłam do innych źródeł.
W czasie I wojny utworzono w Rosji legiony czechosłowackie – miały one pomóc w walce z Austro-Węgrami. Były to pierwsze jednostki od czasów bitwy na Białej Górze w 1620 roku, które walczyły pod czeskim sztandarem (nawet przeciwnik był ten sam). Po kilku bitwach sytuacja mocno się jednak skomplikowała, bo w Rosji wybuchła wojna domowa i Legioniści mieli kolejnego wroga – bolszewików. Chcąc dostać się do ojczyzny początkowo chcieli ewakuować się przez Archangielsk na północy kraju, ale Morze Północne pełne jeszcze było niemieckich łodzi podwodnych, a jedynym bezpiecznym portem wydawał się ten we Władywostoku (na drugim końcu kontynentu). Bolszewicy początkowo dopuścili plan ewakuacji, bo nie chcieli się bić jeszcze w tamtym momencie z najlepiej zorganizowaną formacją na terenie całego kraju, a było to kilkadziesiąt tysięcy wojskowych. W połowie 1918 roku Lew Trocki wydał rozkaz rozbrojenia formacji, Czesi byli już w trakcie podróży na wschód wzdłuż całej długości kolei transsyberyjskiej. Trocki chciał ich wcielić do armii czerwonej lub „przerobić” na siłę roboczą, nieposłusznych rozstrzelać. Oczywiście taki „genialny” pomysł Czechom się nie spodobał i – można powiedzieć – zaczęła się regularna wojna. Czesi przejęli właściwie całą kolej transsyberyjską prowadząc walki na odcinku liczącym blisko dziesięć tysięcy kilometrów. Pod koniec czerwca zdobyli Władywostok. W międzyczasie zakończyła się pierwsza wojna światowa, a Czechosłowacja uzyskała niepodległość. Czesi stracili interes w walce z bolszewikami, a prezydent Masaryk zarządził wycofanie korpusu do kraju. Pod koniec 1920 roku wszyscy opuścili teren Rosji – ewakuowano blisko 70.000 osób, które drogą morską (część przez kanał Panamski, część przez Kanadę czy Stany zjednoczone) wróciło do ojczyzny po podróży praktycznie dookoła świata. W walkach poległo ponad 4.000 żołnierzy korpusu.
Tutaj mógłbym tę historię zakończyć, ale jak już przy tych wydarzeniach jesteśmy, to warto wspomnieć o czeskiej marynarce wojennej. I nie jest to żart! Poprawcie mnie, jeśli się mylę, ale możliwe, że jest to jedyny kraj na świecie, który wygrał wszystkie swoje bitwy na wodzie, a do tego nigdy nie miał dostępu do morza.
Jedyną bitwa czechosłowackiej marynarki wojennej odbyła się pod Miszychą, nad jeziorem Bajkał (16 sierpnia 1918 roku), gdzie pokonali flotę bolszewików.
Czechosłowacy w jednym z portów przejęli dwa parowce i lodołamacz, wrzucili na nie armaty, załadowali batalion szturmowy i ruszyli na wroga. Nic nie spodziewający się bolszewicy (w całej akcji pomogła mgła, która pozwoliła podpłynąć na odległość kilku kilometrów) nagle zaczęli być ostrzeliwani od strony wody. Czechosłowacy mieli dobrego cela albo dużo szczęścia, bo pocisk zapalny wystrzelony z „Sybiraka” trafił w zbiornik paliwa, co rozpętało w porcie piekło. Bolszewicki „Bajkał” chciał ratować sytuację i wypłynął z portu, aby stawić czoła niespodziewanej marynarce czechosłowackiej, ale też nie miał za dużo szczęścia – kolejny celny pocisk z „Sybiraka” przebił nieopancerzoną część pokładu trafiając w magazyn amunicji. Z „Bajkału” zostały drzazgi, a cała obecna na pokładzie załoga zginęła. Dzięki sparaliżowaniu bolszewickiej floty i zniszczeniu umocnień na lądzie Czechosłowacy byli w stanie przejąc ten odcinek kolei.
Nie był to koniec czechosłowackiej marynarki wojennej – po powrocie do kraju mieli swoją flotę rzeczną operującą na Dunaju, która została rozwiązana dopiero w 1959 roku.
Wojnę już w skrócie opisałem, to teraz krótkie wyjaśnienie, dlaczego „pod flagą biało-czerwoną”. Nie wiem czy zwróciliście uwagę na ostatnie zdjęcie z Bajkału. Dumnie powiewa tam na rufie bandera i uwierzcie mi na słowo, że jest biało-czerwona. Tak wyglądał sztandar Czeskiej Drużyny – pierwszej czechosłowackiej jednostki utworzonej w carskiej Rosji w 1914 roku.
Trzymający go Czech z epicką brodą to Jaroslav Heyduk, a na samej chorągwi widać oprócz biało-czerwonych barw herby Czech, Moraw, Śląska i Słowacji.
Kiedy Czechosłowacja w 1918 roku uzyskała niepodległość, oficjalną flagą została właśnie ta biało-czerwona (barwy te były naturalnym wyborem wynikającym z heraldyki i tradycji, czeski herb to biały lew na czerwonym tle). Wszystko by się zgadzało i nie byłoby problemów, gdyby nie… sąsiednia Polska, która przecież herb miała w tych samych barwach i nasza flaga przez to była bliźniaczo podobna. Czesi stwierdzili, że będzie się to myliło i ostatecznie na początku 1920 roku dodali niebieski klin z lewej strony. Flaga ta używana jest do dzisiaj.
W sumie mógłbym tutaj zakończyć wpis, ale jak już jesteśmy przy flagach, to przypomniała mi się akcja sprzed kilku lat, gdzie nad Praskim Zamkiem (który jest siedzibą prezydenta) w proteście przeciwko Zemanovi, przebrani za kominiarzy „aktywiści” w biały dzień wdrapali się na dach zamku i podmienili prezydencką flagę na wielkie czerwone gacie, które dumnie powiewały nad miastem.
To kolejny przykład, że Czesi potrafią wyrażać niezadowolenie z humorem, co ma według mnie większą moc niż rzucanie jajami czy „kurwami” we władzę. O czym będzie w następnym odcinku, to przekonacie się w następnym odcinku (nie trzymam was w napięciu, sam jeszcze nie wiem).