Pomeczowy wywiad Grzegorza Skwary przeszedł już do legendy. Jego myśl przewodnia ostatnio wpadła mi do głowy i za nic nie potrafi się odczepić. Nie musiałem pytać bramkarza, nie musiałem pytać Foszmańczyka, żeby dojść do wniosku, że jesteśmy dziadami.
Przy okazji jakiegoś piąteczku postanowiłem wybrać się do sklepu z płazem w nazwie – i nie chodzi tu o Biedronkę. Wybrałem się tam celem zakupu, a potem dupnięcia se Monsterka, gdyż od czasu do czasu lubię dupnąć se Monsterka, tak jak internet nakazuje. Akurat, jak na złość, na moim osiedlu rzeczony w sklep prowadzi nie jakaś wytatuowana alternatywka (ech), ale nasze siostry zza wschodniej granicy, więc z reguły daruję sobie small-talk. Small-talku jednak nie mógł sobie darować lekko wcięty pan, który z gracją Rosomaka wtoczył się do sklepu i zaczął zagadywać Svietlanę i Ulyanę. Rozpromieniony, wypełniony – acz nie pod korek – elementem baśniowym był bardzo radosnym, elokwentnym i towarzyskim człowiekiem, bo przecież takich właśnie przymiotów element baśniowy dodaje. Skwitował swój monolog stwierdzeniem, że „przecież przy piątku można!” i dziarskim krokiem opuścił sklep z małpeczką schowaną w kieszeni.
I wtedy coś we mnie pękło, niczym słoik w pewnym panu.
Wóda zryje banię
To uczucie podobne do tego, jakie towarzyszy do swojej starej szkoły albo innego miejsca, które się jakiś czas temu bardzo często odwiedzało. „Cholera, bywałem tutaj”. Fajnie się tak skuć i być taką bestią, pogromcą żabich Ukrainek, lwem salonów Psiego Pola, amantem z dziesięciopiętrowca. Zasmuciłem się, bo przypomniałem sobie, kiedy ostatni raz ja przyjąłem element baśniowy do organizmu i stało się w tych baśniach coś wesołego, zamiast mroku oferowanego przez braci Grimm. Poczytajcie sobie, w dzieciństwie nas okłamywali – niezłe z nich ancymony były, ale ponoć tylko przepisywali ludowe wierzenia. W każdym razie, fajnie mieć ten luz w życiu, fajnie nie mieć tego czegoś w głowie. Ja niestety wciąż mam, więc musiałem się rozstać z czarodziejką wódeczką. Wiek już nie ten więc „bebechi” bolą na następny dzień, a efekty kompletnie odwrotne do oczekiwanych. W tym roku nawaliłem się chyba ze cztery razy, przy konkretnych okazjach i za każdym razem prędzej czy później było mi źle – czy to w trakcie nocy, czy poranka. Generalnie nie piję, czasami ilości śladowe – jak to określiła znajoma mi osoba – „trzymając to za mordę”.
Tym niemniej wciętemu panu pozazdrościłem, bo wspomniałem, że tak to właśnie powinno działać. „Naszym chłopakom brakuje luzu” powiedział Bolec w legendarnym polskim filmie. A ja jestem dziadem, tak jak powiedział Grzegorz Skwara. Uderzyło mnie jednak coś jeszcze.
Nie mam na nic czasu, bo oglądam seriale
Małe zastrzeżenie. W tej części tekstu, żeby nikogo nie zapiekła dupka i żeby nikt mi nie napisał, że generalizuję, będę pisał „ja”. „Ja mam problem”, „ja sobie z tym nie radzę”, a każdy już odkopie sobie kopytkiem tutaj cząstkę siebie czy tam analizę na temat „naszej społeczności”.
Mam jakoś tak, że lubię się uczepić jednego słówka, które zmienia kontekst wypowiedzi. Rozbawiony pan oprócz swojej elokwencji i ogłady towarzyskiej, zaprezentował również ogromną wiedzę z dziedziny kalendarzoznawstwa (właśnie wymyśliłem to słowo), ponieważ stwierdził, że „przy piątku można”, a zaiste tego dnia był piątek. „Cóż za przypadek”, że zacytuję inny legendarny polski film. Wam też one się mylą, prawda? Wracając jednak do wątku – Grzegorz Skwara znowu zadźwięczał w moich uszach, bo bohater naszego tekstu oprócz tego, że miał lepiej poukładane w głowie, to miał również lepszą organizację czasu ode mnie. Jak to obliczyłem?
Znowu w myślach wróciłem do przeszłości. Pracowałem zawodowo zbyt krótko, żeby móc na ten temat gęgać, ale – co mam nadzieję słychać – studiowałem i to dosyć długo, więc to jest moje odniesienie do dorosłości. Przypomniały mi się więc czasy, kiedy kończył się tydzień, kończyły zajęcia i niczym Hand Peter Geerdes mogłem oświadczyć „it’s weekend!” (a teraz sobie szukajcie, do czego ja się właściwie odniosłem, gimbusy). W weekend można było zrobić spanko – ja lubię wolmo – można było pograć w gierki, można było dupnąć se Monsterka. Tylko wtedy nie było ani Monsterków, ani piniążków, więc do sesji chłeptaliśmy ten szajs ze Stonki. No nieważne. Był weekend, było fajnie. Jakaś gała, czy to oglądania, czy do opierdalania. Chodzi mi oczywiście o piłkę nożną, świntuszki. Rytm życia był w pewien sposób naturalnie wyznaczony. Po odbiciu karty zakładowej w piątek albo nawet w czwartek (w piątki rano miałem lektorat z języka włoskiego – zbalansowałem się idealnie na granicy pomiędzy „pozwolimy mu zdać” a „nieprzyzwoicie dużo nieobecności”, stąd też po włosku mówię raczej jak ten gość z historii Piotra Szumowskiego: ciao tutti, ciao bella, ciao Chrystusa) dupcia się rozluźniała, stres odchodził. W moim życiu była wyraźna granica między „pracą” a „odpoczynkiem”.
Pokerzyści, oprócz tego, że są gnuśnymi kurwiami, brudasami i degeneratami (o, pardon – JA, „oprócz tego, że jestem…”), ponoć są również wolni niczym ptacy, sami sobie sterem, żeglarzem i kotwicą, czy jak to tam szło. Planują kiedy pracują, planują kiedy śpią. Ponoć nawet planują, kiedy chodzą do toalety, ale słyszałem też plotki, że chodzą do toalety regularnie 55 minut po każdej godzinie. Cudowne życie. Marzenie każdego z nas. Mało jednak kto mówi nam zawczasu, że pod tym cyrografem jest napisane małym druczkiem – wolność ma swoją cenę. Ta cena to konieczność planowania własnego czasu.
Przez początkowe lata swojej przygody (nie pamiętam który to piłkarz rzucił bon-motem w odpowiedzi na pytanie o swoją karierę; w każdym razie powiedział, że karierę to miał Maradona, on to co najwyżej ma przygodę z piłką) kompletnie tego nie wiedziałem. Wstawałem, wąchałem się pod pachą i jeżeli było znośnie, to siadałem do gry. Pieniądze albo śmierć, jak w starym żydowskim dowcipie. No to zacząłem śmierdzieć. Teraz jest nieco lepiej – z planowaniem, nie z higieną – ale dalej wiele pozostawia do życzenia.
Są dni i tygodnie, kiedy kompletnie nie ogarniam. Nigdy nie byłem tym typem, który ma posegregowane notatki, ładnie podkreślone to i owo oraz reszta tych bzdur. Za to buty lubię pastować, dodam jako dygresję, więc może jest dla mnie nadzieja. Kiedy zostałem pozostawiony sam sobie, bez społecznych ram, o wiele ciężej mi to ogarnąć. Co zabawne, tyczy się to nie tylko pracy, ale na przykład kontaktów towarzyskich. Ile łatwiej było się spotykać ze znajomymi osobami, kiedy chodziło się razem na uczelnię, treningi, turnieje? Teraz trzeba odpalić fejsa i pisać (albo nie daj Boże dzwonić telefonem, tfu), szukać terminu, aha mi nie pasuje, za tydzień mam audyt w korpo, no ja też nie mogę, to spierdalaj, no to do zobaczenia za osiem miesięcy. Samodzielne ogarnianie własnej kuwety jest bardzo ciężkie, ale na końcu drogi – rzecz jasna – o wiele lepieju smakuje. Aczkolwiek nie wiem, kto chciałby jeść z kuwety. Chyba jakiś debil. Praca na etacie i wtłoczenie się w jakieś społeczne ramy to z jednej strony pójście na łatwiznę, ale też spokój ducha o pewne sprawy. Sztywne godziny pracy, wolne weekendy (jak nie jest się ciulą i umie się wyłączyć telefon), owocowe środy i karta multi-sporta. A ja co mam? Cukryczę i renty trzysta złotych. Tak, to również cytat. Uspokój się Dziunia.
Mógłbym tu jeszcze marudzić i wykazywać inne analogie, ale nawet tak średnio rozgarnięty Czytelnik jak Ty, gimbusie, wie o co chodzi. Jesteśmy dziadami, bo dorosłość nas momentami przerasta. Przepraszam, mnie.
Piszę to siedząc w gaciach po przebudzeniu się o godzinie osiemnastej. I brawo dla Gorzowa.