Bardzo nie lubię zawieszać danej czynności na jakiś czas, a potem do niej wracać. A bo to nie wiadomo jak. Czy wypada, czy dzień dobry powiedzieć, czy już można luźniej. Jakoś się odnieść do absencji czy od razu prosto z mostu pisać co takiemu na sercu leży? No, także tego, Fenek Blog start!
Miałem – i dalej mam! – w głowie parę wpisów. Właściwie to słowem wstępu do jakiegoś tam nowego cyklu powinno być „co u mnie i takie tam”, ale internet ma to do siebie, że mało kogo interesują nijakie informacje, wstawanie rano i racjonalne odżywianie. Ludzie wolą poranne bełkoty alkoholowe, wizje i przemyślenia, zapach meliny. Nie jestem w stanie dostarczyć wszystkich tych wrażeń, ale postaram się doprowadzić wrażenia zapachowe.
Jak to jest być somsiadem złodziejem
Tak się złożyło w moim życiu, że wynajmuję lokal. Póki co nie jest istotne jaki i po co – ot, wynajmuję. Jak ktoś w miarę uważnie śledzi moją biografię, to wie, że z sąsiadami – mimo wszystko rzadziej z mojej winy – żyłem średnio. Teraz natomiast role się odwróciły i takim somsiadem, niechcący, zostałem ja. Nie chodzi mi o to, że kupiłem nowego Passata w kombi, nie wyrzucam też śmieci do lasu. Ot, zostałem uciążliwym sąsiadem.
Jak wspomniałem – wynajmuję lokal. Najpierw lokal się odnowił, teraz jest używany (TAK JAK TWOJA STARA – BENG!). Budynek współdzielę z Ropuszką i wydawałoby się, że będzie to małżeństwo idealne – bo czyż nie ma większej frajdy niż pójść do takiej Ropuszki sąsiadującej ze mną drzwi w drzwi, niemalże w szlafroczku po świeże krułasą i jakąś kabaninę? Oczyma wyobraźni już widziałem jak z jakąś patusiarą z Ropuszki jesteśmy na „siema”, Sebastian II Mordeczka herbu Druga Zmiana mnie pyta „jaka parówa wariacie”, ja wymieniam żapsy na kajzerki. Sielanka. Gdyby tylko wpleść tutaj blabladora, to mamy idealną historię rodziny z przedmieść. Z tym, że nie są to przedmieścia, nie ma ziemniaka, a wszystko to halucynacje z głodu i niedożywienia. Jest tylko mroźna łotewska zima. Pozdrawiam koneserów.
Problemy z naszym sąsiadowaniem z Ropuszką zaczęły się kiedy chciałem być porządny i po remoncie umyć u siebie podłogi. W życiu posiadłem niewiele umiejętności, ale akurat z niemałą wprawą umiem mopować w ósemki, więc ochoczo zabrałem się za tę czynność. Po wymopowaniu (w ósemki!) całej podłogi postawiłem być porządny i zakręcić zawory wody, bo i tak tam prędko nie zawitam. Nawet nie wiedziałem jak bardzo się mylę.
Sąsiedzi aż za bardzo
Jak zapowiadałem, tematyka wpisu będzie hydrauliczno-fekalna. Efekt motyla rozpoczyna się w momencie zakręcenia każdego zaworu z wodą, jak się okazało – poszedłem o jeden most za daleko. Po kilkunastu telefonach od właściciela postanowiłem przerwać spanko i dowiedziałem się, że zakręciłem wodę w Ropuszce. „Jest to kwestio sporno” wymamrotałem. „Nie jest kwestio sporno, zapierdalaj włączyć wodę”.
Co się okazało – jakimś cudem w swoim lokalu dysponuję rozmaitymi wajchami, a pośród tych wajch znajduje się taka, która odcina od życiodajnej wody nie tylko mój lokal, ale również zaprzyjaźnionego płaza. O ile ja bez wody bym przeżył, bo jestem liskiem pustynnym, tak taki sympatyczny płaz bez mokradeł ani rusz. Tak więc zamiast pytania „jaka parówa” mogłem co najwyżej usłyszeć, że to ja jestem parówą.
Po chwili namysłu pomyślałem sobie „zaraz, kurwa”. To chyba nie moja wina, że ktoś był na tyle dowcipny, żeby zawór do jednego lokalu umieścić w drugim. Poszedłem do właściciela sklepu obok, powiedziałem klasycznie „no panie, ale co ja mogę, nie powiedzieli, no wie pan jak jest”, wręczyłem mu zawczasu kupionego flakona i od tego czasu żyjemy w dobrej komitywie. Mówimy sobie „dzień dobry sąsiad” (nie mylić z somsiad), jak tam leci i takie tam. Uważny czytelnik jednak wyłapie, że ujawniony został pewien istotny szczegół, który ja przez swoje rozluźnienie pominąłem.
Otóż jeżeli nasz system doprowadzania wody jest systemem naczyń połączonych, to podobnie musi być również z systemem odprowadzania wody. I tu leży pies pogrzebany. A raczej nie pies – ale nie chcę spoilować co.
Kupa problemów
Problemy się zaczęły, kiedy mój nowy przyjaciel co jakiś czas przychodził zadać niewinne pytanie „czy woda dobrze spływa?”. Myślę sobie, cholera, dziwny sposób na zaczynanie rozmowy, ale jak przypomnę sobie swoje zdolności do small-talku, to może nie powinienem oceniać innych. „Super schodzi, kierowniku”. Tak, w taki sposób rozmawiam z ludźmi i liczę, że sobie pójdą.
Rzeczona woda czasem spływała szybciej, czasem wolniej. Sąsiad nawet pożyczył mi taki… nawet nie wiem jak to nazwać. W samym założeniu to połączenie pompki do roweru i shotguna, które trzeba ile sił napompować i potem wystrzelić ciśnienie pełną parą w odmęty kanalizacji. Trochę jak z seksem po trzydziestce – pierwsze trzy minuty super, ale po którymś strzale już Ci się nie chce pompować. I podobnie jak z seksem – problem wcale nie został rozwiązany.
W końcu przyszedł ten piękny dzień, kiedy moje drzwi wejściowe zastawił ogromny bus, z ogromną grafiką jakiegoś przyrządu, który wyglądał jak marsjański łazik, tylko do kanalizacji. Dodatkowo busa zdobiły jakieś napisy o pogotowiu kanalizacyjnym i innych cudach. Zaciekawiony wyszedłem na zewnątrz dowiedzieć się co i jak. Może i nie mam psiego węchu (JAK NIEKTÓRZY – POZDRAWIAM), ale jeden wdech powietrza nosem utwierdził mnie w przekonaniu, że panowie podjęli walkę z gównem na wielu frontach. Nie wiem czy użycie broni biologicznej w warunkach miejskich kwalifikuje się na ludobójstwo, ale smród był nie do zniesienia.
Znajomy zapach sprawił, że poczułem się odrobinę pewniej i niczym pan na włościach postanowiłem zagadać do fachowców. Panowie byli bardzo zadowoleni, że ktoś pochylił się nad ich pracą, więc ochoczo pokazali – a tu studzienka, stąd uchodzi, a tu proszę okienko kontrolne, tak, tu powinno lecieć, a w ogóle to jakoś dziwnie, bo chyba uchodzi do tej studzienki pod ulicę. No, super. To my idziemy pchać, bo nas Ropuszka wezwała, że taplać w błotku się nie może, toteż bierzemy się do roboty.
Wróciłem do siebie. Siedzę, jak to ja – przygarbiony niczym Kryszałowicz. Nagle słyszę – chlup. Myślę sobie – ależ dzielnie walczą. Chlup, chlup. No, widać, że nie biorą jeńców. Chlup, chlup, chlub. Kurwa, za dużo chlupania i za blisko.
Gdybym był odrobinę gorzej wykształcony, to przeraziłbym się widokiem w łazience. Wiedziałem jednak, że patrzący mi prosto w oczy i wystający z muszli klozetowej wąż nie mógł mi zrobić krzywdy. Jadowite węże nie występują w tym regionie. A już na pewno nie w moim służbowym kiblu.
Wąż może i nie jadowity, ale bardzo psotny i odrobinę wredny w swej naturze, bo z całym impetem rozlewał mi wodę na podłogę. Zawsze chciałem mieć basen pod ręką, ale szybciutko przypomniałem sobie o źródle tej wody i odechciało mi się kąpieli. Dałem sobie jeszcze 30 sekund na podziwianie rozpierdolu jaki się dział (bo lubię wolmo), po czym odwróciłem się na pięcie i zastukałem do sąsiadów.
YYYY. Hydraulicy so? No so, na zapleczu.
– Panowie, bo się leje u mnie…
– Co?
– No tego wąż, co go pchacie, to on wyszedł u mnie…
W tym momencie jeden z hydraulików wypuścił narzędzie zbrodni jak oparzony, co najmniej jakby faktycznie ten fekalny zaskroniec okazał się jadowity i powiedział „o kurwa”. Drugie „o kurwa” wyrzucił, jak zobaczył, co właściwie narobili.
Kupa śmiechu
I tak, drogi uważny Czytelniku – jeżeli dobrze czytałeś między wierszami, to się spodziewałeś tego obrotu akcji. Natomiast dla nas wszystkich zgromadzonych na miejscu zbrodni był to nie lada szok. Bo oto mamy do czynienia z cudem polskiej myśli wodociągowo-kanalizacyjnej. Kiedyś budynek stanowił jedność, a potem został podzielony na dwa lokale. Jeden wzięła Ropuszka, a drugi ja. Ktoś słusznie zauważył, że nie uchodzi mieć takiego fajnego lokalu bez kibelka. Toteż mój kibelek stoi tam gdzie stał, gdy lokal był jednością – po Bożemu. Natomiast anomalię, jaką jest ropuszy kibelek, trzeba było w krajobraz jakoś wpasować, więc zrobili to na odpierdol – mianowicie po prostu pociągnięto rurkę dalej i wstawiono drugi tron, w sam raz dla królowej płazów. Jednym słowem – kiedy w Ropuszce ktoś robi kupę, ja o tym wiem.
Byłoby to nawet zabawne, gdyby od czasu do czasu podniósł się poziom wody, bo ktoś po drugiej stronie ściany użył spłuczki. Problem się zaczął, kiedy nasz wspólny odpływ nie wyrobił z robotą niczym Saszka na uberze, więc rura osiągnęła swoją maksymalną przepustowość i odmówiła współpracy. Tutaj muszę się pochwalić, że zachowałem się jak prawdziwy samiec alfa, bo panowie hydraulicy pomimo wszechobecnego smrodu wyczuli piniądz nosem i chcieli mnie naciągnąć.
– Nooo, tutaj problem jest po pana stronie, to musimy podjechać jeszcze raz i robić…
– Nie ma problemu, przyjedźcie i róbcie. Jestem jutro.
– Noooo, tylko wtedy to ktoś musi zapłacić.
– No?
– Wie pan…
– Kto zamawiał?
– No Ropuszka, ale problem…
– Ropuszka zamawiała, to róbcie na Ropuszkę. Ja, z całym szacunkiem, sram normalnie i sobie żyję. A wy przyjedziecie jutro i to ogarniecie, a ja postaram się zapomnieć, że zrobiliście tu rozpierdol i czeka mnie godzina zbierania wody z podłogi.
Spojrzeli po sobie i widzieli, że dyskusji nie ma. Chyba znajomy zapach dodał mi odwagi.
– Tylko wie pan, jutro nie damy rady.
– No dobra, pojutrze też jestem. A dlaczego jutro nie?
– A bo ten… Komunia jest… – i puszcza oczko.
– Panowie… Jak wy macie komunię jutro, to pojutrze tym bardziej nie dacie rady – mimo wszystko lekko się uśmiecham mówiąc to.
– Nie, nie, co pan… Teraz już takich komunii nie ma – starszy z hydraulików się wyraźnie zasmuca.
Rozstajemy się z porozumiewawczym spojrzeniem. Żyjemy na innych planetach, ale myślimy w tym samym języku.
Kupa, po prostu kupa
Ciało Chrystusa nie przeszkodziło wielkopolskim braciom Super Mario w dotarciu na umówiony termin. Zjawili się z naprężonym wężem i pustymi wiadrami. Ochoczo zabrali się do roboty i… cóż. Co Wam będę opowiadał. Wyciągali z tych rur samo gęste. Smród nie do zniesienia. Im ani drgnęła brewka, ja po pół godzinie musiałem interweniować.
– Panowie, wielka prośba… Wynoście te wiadra na bieżąco, bo ja tu później nie wywietrzę…
– AAAA, FAKTYCZNIE.
Czujecie? Znaczy, rozumiecie? Oni już tak przywykli do tej roboty, że ten zapach, który mi już zaczął przeszkadzać ich nie ruszał. Fachowcy pełną gębą.
I tak pompują. Pół godziny, godzinę. W powietrzu czuć, że jest jakiś problem. Najpierw mieli puścić wodę z węża – paaaanieee, 150 barów, żeby nie rozsadziło rury hehe. Agregat im siadł. W końcu odpalili. 150 barów. 200. Kurwa, może i pińcet, ale problemu nie rozwiązało. „No coś stoi, coś stoi”. Wiadra z samym gęstym są wynoszone szybciej niż teczki ubeków z IPN-u. Ja tylko się modlę, żeby nic się ulało. Mario z Luigim dzielnie skaczą i wyrzucają z rur jakieś kilka miesięcy, może i lat zaniedbań. W końcu technologia postanawia przyjść człowiekowi z pomocą ręką. Otóż panowie zaprzyjaźniają się z kolejnym wężem – tym razem zakończonym kamerą. Błądzą w czeluściach mojego (i ropuszkowego) odpływu i…
– Panie, jest!
Jestem już leciutko śnięty od zapachu unoszącego się w lokalu, więc potrzebuję chwili, żeby załapać.
– Co?
– No patrz pan!
Czuję się niczym dumny ojciec patrzący na płoda na USG. Tylko tutaj chodzi o zupełnie inne rury. No i maluszek jest z plastiku.
– Co to?
– KTOŚ wyrzucił plastikowe opakowanie po kostce toaletowej – hydraulik odwraca się do mnie i znacząco unosi krzaczaste brwi.
– Panie, ja ten lokal wynajmuję od miesiąca. Dopiero remont skończyłem.
– No właśnie, bo tu też jakiś pioch jest. Jakby gips czy coś.
– Skurwysyn…
– Słucham?
– Powiedziałem „skurwysyn”. Widocznie facet ciął płyty gipsowe i spuszczał pył w kiblu. No dobra, to co teraz? Pchniecie to?
– Nieeee. Ja tu mam tylko kamerę. Mogę tak o – i pokazuje mi, jak majta tym wężem i jednocześnie okiem kamery próbuje pchnąć naszego toaletowego Brajanka ku wyjściu z łona Ropuszki.
– A nie ma pan takiego… nie wiem, haka do tego?
– Wie pan, nawet chciałem coś takiego zrobić, ale nie mam narzędzi.
Świetna dyskusja. Hydraulik-pasjonat nie umiał z kamery na wężu zrobić tasiemca uzbrojonego, dzięki temu ja będę musiał się modlić za każdym razem korzystania z toalety, żeby się Brajankowi nie ulało. Na koniec – dosłownie – powiedział, że mam się modlić, żeby to się jakoś pchnęło do kanalizacji, bo medycyna jest bezsilna.
W duchu pomyślałem sobie, że gdybym miał zapłacić za ich usługę, która wniosła do mojego lokalu powiew nieświeżości, to chyba bym się zesrał ze złości.
A potem pomyślałem, że nawet tyle nie mogę, bo nie wiadomo kiedy to wybije.