Wszystko się zgadza, tytuł nie kłamie. Mało tego – chyba w końcu zrozumiałem, dlaczego naprawdę można się pochwalić, że jest się „warszawiakiem urodzonym w Warszawie”. Czy mi odbiło? Zapraszam na Fenek Blog!
Kilka razy już wspominałem, że do Warszawy mam stosunek nieokreślony. Bywam w niej na tyle rzadko, że nie mogę sobie wyrobić konkretnego zdania na temat życia tam. Przekaz medialny jest dla naszej stolicy mało łaskawy. Ot, miasto hipsterów i szklanych wieżowców, dużych biznesów, poważnych ludzi. Jeżeli chcesz być kimś, to musisz wyjechać właśnie tam. Sztuka jest trochę milsza dla Warszawy, doceniając jej urok i historię. Wszak Muniek śpiewał „gdzie Hitler i Stalin zrobili, co swoje”, tym samym doceniając blizny, jakie wciąż są na twarzy naszej stolicy. I właśnie te blizny ostatnio doceniłem.
Ślepnąć od świateł
Nie pamiętam czy jako dziecko byłem w Warszawie. Chyba nie, bo nie zahaczyła tam żadna wycieczka szkolna, a mój ojciec, który był organizatorem wycieczek rodzinnych, z jakiegoś powodu wolał każde inne miejsce od Warszawy, powtarzając jakieś frazesy na jej temat. Więc o ile uczciwie sięgam pamięcią, to pierwsza moja wizyta w stolicy odbyła się, kiedy miałem 20 lat. Była to wizyta bardzo krótka, żeby było śmieszniej pochwalę się w jakim celu odbyłem tę pielgrzymkę. Otóż pojechałem na eliminacje do „Jednego z dziesięciu”, które przeszedłem i potem nawet byłem w telewizorze. Żeby Wam uświadomić, jak dawno temu to było – byłem na II roku studiów, podróż do Warszawy samochodem z Wrocławia zajęła lekką ręką ponad 5 godzin, używałem pożyczonej od mamy nawigacji TomTom (tak, kiedyś nawigacja to był osobny sprzęt gimbusy), a mój późniejszy występ w telewizji mama nagrała na kasetę VHS. Jeżeli pamiętacie co to jest, to najwyższy czas umówić się na kolonoskopię, bo śmieciarka jest tuż za rogiem.
Wracając jednak do Warszawy – ot wizyta, bez historii. Duże miasto, wieżowce. Potem jeszcze załatwiałem tam jakieś sprawy kilka razy i zawsze stolica była taka sama – nowoczesne centrum, szerokie drogi, wieżowce, szkło, pośpiech. Bez wyrazu. Przekaz z telewizji o nowoczesności. Wielki świat. Wyższość Warszawy nad innymi miastami. Przez lat ten wizerunek się nie zmieniał. Warszawa świeciła tym samym blaskiem. Odbitym od szklanych wieżowców, więc już na kilometr śmierdziało oszustwem. W swojej czutce miałem odrobinę racji.
Strzeż się tych miejsc
Pochodzę z małego miasta, które miastem tytułuje się tylko z tego względu, że XIII-wieczne prawo lokacyjne było bardzo liberalne w kwestii nazywania danej dziury miastem i tak już zostało. Tak naprawdę była to duża wieś z blokami. Jeszcze na początku lat dziewięćdziesiątych w paru domostwach sąsiadów znalazły się krowy czy inne zwierzątka. Zresztą z tymi krowami wiąże się arcyzabawna anegdotka, jak to jeden kolega wracał kiedyś do domu ze szkoły, ale nie mógł wejść na klatkę w bloku, bo władowała się tam krowa-uciekinierka. Prawda, że zabawne?
Kiedy wyprowadziłem się na studia do Wrocławia, to wszystko było nowe. Duże miasto, tramwaje, w ogóle komunikacja miejska (ponoć to jest wyznacznikiem miasta, więc w końcu mogłem siebie określić jako mieszkaniec takowego), różne dzielnice. A przede wszystkim ten ogrom miejskiej masy był nieznany. Jako dziecko naturalnie łazikowałem po swojej mieścinie i można powiedzieć, że znałem każdy kąt i każdy krzak. Co – Bogiem a prawdą – ze względu na areał nie było trudne. Natomiast tutaj była tkanka zupełnie nowa, wręcz obca. To były jeszcze takie czasy, kiedy słynny wrocławski Trójkąt (Bermudzki) urastał do swojej legendy, tak jak śpiewał Lech Janerka.
Jednym słowem – miejscami można było wyłapać wpierdol. I to wpierdol, o który niekoniecznie trzeba się wybitnie starać. Bywały miejsca po prostu straszne. Gdzieś nie należało się zapuszczać po zmroku, jakieś miejsce było odrażające samo w sobie, a w tej bramie kamienicy śmierdziało żulem. Pamiętam jak moi serdeczni koledzy znaleźli sobie mieszkanie w takiej właśnie kamienicy na II roku studiów. To był środek ulicy Żeromskiego, samo epicentrum patologii w owym czasie. Już otoczenie kamienicy dla nieopierzonego dziecka było wystarczająco odstraszające, a fajerwerki miały się dopiero zacząć po wejściu w bramę.
Wtedy kamienice mnie odrzucały – ogrom wrót wejściowych mnie przytłaczał, a pomieszanie zapachu stęchlizny, moczu i spróchniałego drewna stanowiło drugą barierę na wejściu. Trzecią była ciemność, bo zawsze znalazł się jakiś sąsiad-patol, który akurat podpierdolił żarówkę na korytarzu. Każdy uważnie stawiany krok mógł być ostatnim, bo jeżeli akurat z ciemności nie wyłoniłby się ktoś, kto chciałby Ci przyładować w łeb, to zawsze te cholerne deski pamiętające jeszcze XIX wiek mogły po prostu odmówić posłuszeństwa i runąć razem z Tobą do piwnicy, która zresztą pewnie była złodziejską dziuplą. Gdyby te nieprzyjemności miały Cię ominąć, to zawsze mogłeś paść na zawał ze strachu. Albo w najlepszym razie stanąć przed faktem, że trzeba wymienić gacie.
Kamienice mnie odrzucały, bo się ich bałem, przez co nie mogłem ich dobrze zrozumieć.
Paskudnik
Lata mijały, a ja wsiąkałem w miasto, czy raczej ono we mnie. Tak, wiem, to zdanie jest potwornie tanie i nawet w momencie pisania go odczuwam wstyd. Ale w związku z tym, że płacą mi od znaku, to nie usunę. Musicie z tym żyć. Z racji swojej nabytej miłości do łazikowania zechciałem poznać otaczającą mnie nową rzeczywistość. Strach musiał ustąpić miejsca ciekawości. Zresztą, przez te lata nie raz bywało się w różnych miejscach, u różnych znajomych, więc siłą rzeczy zwiedziło się kilka dzielnic. Ktoś mieszkał w bloku z wielkiej płyty, ktoś w starym domu na Krzykach, ktoś w jeszcze paskudniejszej kamienicy. W miarę poznawania miasta i życia uświadomiłem sobie, że te ciemne bramy są na swój sposób kuszące i oferują prawdziwą historię.
Nie chcę brzmieć jak boomer, który krzyczy, że kiedyś to było. No ale… było. Nie lubię nowych osiedli, tych wspominanych szklanych maszkar. To znaczy nie zrozumcie mnie źle – wezmę trzydzieste piętro w Sky Towerze każdego dnia (pozdro Bartek, biedaku z jedenastego piętra). Ale nowe osiedla mnie nie kręcą. Po pierwsze ze względu na upchanie i chów klatkowy, przez fatalne zaprojektowanie (na przykład mało zielni w środku – porównajcie sobie nowe osiedle deweloperskie z osiedlem bloków z wielkiej płyty pod tym względem), aż po… nudziarstwo. Przez lata swojego życia nabyłem nietypowego smaku estetycznego. Można powiedzieć, że stałem się koneserem brzydoty. Przez lata wyrobiłem sobie smak w taki sposób, że im kamienica ciemniejsza, brudniejsza i bardziej zaniedbana, tym smaczniejszy kąsek dla mnie stanowiła. Oczywiście jako obiekt badań. Gdybym miał w takowej zamieszkać, to wolałbym uniknąć historii jak z filmu „Rezerwat” i wybrał coś mniej klimatycznego.
Oprócz kamienic, gdzie historia była wyryta na ścianach, a znaki specyficznego alfabetu stanowiły dziury w tychże, fascynowały mnie również inne anachroniczne miejsca. Bo kamienice są żywymi anachronizmami – szczególnie te jeszcze nieodnowione, stojące w kontraście do szklanych domów (w ogóle spina się do piękną klamrą kompozycyjną, bo przecież o szklanych domach pisał nie kto inny. jak patron ulicy, na której stała wspomniana wcześniej kamienica! i nie, nie jest to kiepski zabieg pisarski, tak naprawdę było – jeżeli już, to co najwyżej żyjemy w kiepsko napisanej symulacji). Często na siłę przebudowane – z dużymi mieszkaniami podzielonymi na mniejsze siłą komunistycznego dekretu, wejściami zaimprowizowanymi w zupełnie innych miejscach, wbitymi na siłę sklepami na parterze. Oprócz kamienic są to wszelkiej maści stare fabryki, drewniane domki zmyślnie ukryte w centrum miasta, zapomniane zakłady pracy i budynki usługowe… Opuszczone po targowiskach place, przerobione na obrzydliwe parkingi. Z tych wszystkich anachronizmów tylko kostka brukowa sprawia, że trafia mnie szlag, ale to chyba oczywiste. Nikt normalny nie lubi kostki brukowej.
Paskudnik warszawski
Niedawno znowu byłem w Warszawie. Znowu przejazdem, znowu na chwilę. Zatrzymałem się jednak u mojego dobrego przyjaciela, który zaproponował kebab. Tak właśnie funkcjonuję. Nie chcę iść do najbardziej przylansowanej restauracji na dzielni. Chcę zobaczyć co oferuje najpaskudniejszy turczyn lub chińczyk. W każdym razie trafiliśmy na ulicę Chmielną, zaraz obok Złotych Tarasów (taki ze mnie warszawiak, rzucam lokalizacjami z rękawa proszę ja Was). Z racji naszej wspólnej miłości do rzeczy paskudnych mój gospodarz rzucił tylko „pa tera” i zaciągnął mnie chyba w najobrzydliwszą bramę, jaką moje oczy widziały. Moja potrzeba miłości do rzeczy brzydkich została zaspokojona bardzo mocno. Było tam wszystko – wąskie zaszczane przejście, udekorowane masą małpek po najtańszej wódzie, prowadzące do mikropodwórka, gdzie na klepisku nie było ani źdźbła trawy, natomiast jego centralną częścią był powyginany trzepak. To wszystko było uwieńczone rozpadającymi się drzwiami, które mogły prowadzić na klatkę, a równie dobrze mogły być wrotami piekieł. Albo jedno i drugie.
Na koniec mojej wizyty mój dobroczyńca pożyczył mi natomiast fantastyczną książkę pod tytułem – a jakże – „Paskudnik warszawski” autorstwa Pana Tymona Grabowskiego. Jeżeli to nazwisko nic Wam nie mówi, to może trochę więcej powie kanał na YouTubie o nazwie Złomnik. Dalej nic? No cóż, nie dziwię się, to niszowa rozrywka. Już spieszę z tłumaczeniem.
YouTuber posługujący się pseudonim Zbigniew Łomnik, a podpisujący się jak Złomnik (mnie to niesamowicie bawi) oprócz zamiłowania do starych i – a jakże – paskudnych samochodów, przyjął bardzo ciekawą konwencję estetyczną swoich filmów. Użyłbym wobec niego tego samego określenia, jakie w tym tekście przyjąłem dla siebie – jest koneserem brzydoty. Z niechlujnych kadrów w brzydkich zakątkach Warszawy, które są tłem dla zdezelowanych gruchotów uczynił sztukę. A gdyby tego było mało, to całość stanowi po prostu punkt wyjściowy do jego narracji, która jest kluczowa i niepowtarzalna. Można wręcz powiedzieć, że nie jest istotne o czym autor opowiada, ale w jaki sposób to robi. Natomiast to, że w zupełnie inny niż niemal cały świat sposób podchodzi do estetyki jest po prostu niesamowicie rajcującym moje serduszko smaczkiem. Żeby najlepiej zrozumieć ten fenomen polecam jeden z moich ulubionych odcinków o moim ukochanym samochodzie, Lancii Kappie.
W tej właśnie konwencji powstał „Paskudnik warszawski” – książka o najpaskudniejszych miejscach w Warszawie, jak sam nazwa wskazuje. Napisana w takim stylu w jakim kręcone są filmy Złomnika – odważny, niestroniący od dygresji i komentarza społecznego. Humor autora jest niemal równie paskudny jak prezentowane budowle, więc dogadujemy się świetnie.
Dlaczego zazdroszczę warszawiakom?
Zanim jednak dostałem wspomnianą książkę mój przyjaciel zabrał mnie w jeszcze jedno miejsce, kawałek dalej. „Zobacz, tutaj jest fragment muru getta”. Sprowokowało nas to do rozmowy o historii Warszawy, o tym jak bardzo to miasto jest naznaczone, jak na każdym kroku można znaleźć tablicę o tragicznym losie powstańców, czy martyrologia nie jest przypadkiem przesadna i przytłaczająca (temat na osobny tekst) i o tym, jak wiele wątków w tym mieście się łączy w miejscach, gdzie z pozoru nie ma prawa się łączyć. Zjedliśmy kebsa w paskudnej budzie, patrząc na Złote Tarasy i na najwyższy budynek w Warszawie. Za plecami mieliśmy wspomnianą wcześniej bramę, gdzie czas stanął w miejscu 20, 30, 50 a może i 100 lat temu. Chwila spaceru i mieliśmy widok na mur getta, by zaraz wsiąść do samochodu i stać w korkach, bo w dużym współczesnym mieście przecież muszą być korki. Potem pojechaliśmy do miejsca, o którym bym przysiągł, że z racji architektury i odległości już musi być poza Warszawą, a jednak było względnie blisko centrum – po prostu musieliśmy zrobić ogromne kółko, żeby ominąć jakąś starą żwirownię czy cholera wie co. I tam pośród niczego, przy drodze gdzie nawet nie było latarni maszerowali sobie ludzie, dziarsko doświetlając drogę telefonami. W zaroślach ukryty skwerek, gdzie stoi szubienica, na której Niemcy wieszali Polaków… Masz wrażenie, że uciekłeś od cywilizacji, że przeniosłeś się w czasie, ale w tle gdzieś widać te cholerne wieżowce. Tak, jesteś cały czas w Warszawie, stolicy europejskiego miasta. Europejskiego?
Pierwsze zdania „Paskudnika warszawskiego” brzmią tak:
Warszawa to dziwne miasto. Wiem coś o tym, bo mieszkam w nim od urodzenia, w dodatku urodziłem się i wychowałem w najbardziej śródmiejskiej części Śródmieścia, patrząc z balkonu na Pałac Kultury i Nauki. Dziwne miasto, które po bliższym przyjrzeniu zupełnie nie wygląda jak europejskie. Raczej radzieckie, które w ostatnich latach próbuje się intensywnie amerykanizować.
Warszawa jest wyjątkowa i dopiero teraz miałem szansę dotknąć jej wyjątkowości, kiedy trochę dorosłem. Po pierwsze, kiedy bardziej zrozumiałem jej historię, a po drugie, gdy wykształciłem w sobie nutkę konesera brzydoty. Co ja mówię nutkę, całą symfonię! Miejsc takich jakie opisałem na pewno jest w stolicy kilkadziesiąt, jeżeli nie kilkaset. Część z nich pewnie bezpowrotnie zastąpiły szklane domy, ale wiele z nich przetrwało do dziś, głównie przez warszawski pierdolnik związany z roszczeniami i burdelem w kwestii ustalenia własności kamienic i gruntów. Nie da się tego ogarnąć przeprowadzając się tam i mieszkając przez rok, a nawet kilka lat. Tę atmosferę i klimat trzeba chłonąć od dziecka, beztrosko łazikować i mieć w sobie ten strach z odkrywania zrujnowanych kamienic i złowrogich podwórek. Inaczej jesteś turystą. Wyedukowanym, świadomym, ale jednak turystą. Elementem obcym. Warszawiak z urodzenia miał to zawsze i tego mu cholernie zazdroszczę. Ma kilkadziesiąt lat przewagi w poznawaniu tych fascynujących miejsc, gdzie styka się przeszłość i nowoczesność, gdzie historia pisze się ludzkimi tragediami, ściany do dziś noszą ślady wojennych kul, a posadzka wchłonęła czyjąś krew i życie. Całe to świadectwo historii jest natomiast eksponowane bardzo nieśmiało, jakby wstydliwie, bo fasadę jednak tworzy szkło, szaleńczy pęd, sojowe latte i chęć pracy na najwyższych piętrach w wieżowcu.
Cholerni warszawiacy. Nie lubię Was, bo Wam zazdroszczę tej historii.