Każdy kto mnie zna choć trochę albo choć trochę czytuje wie, jak bardzo lubię słowo „śmieć”. Ma idealny wydźwięk, kiedy wymawia się je na głos, jest idealnie plastyczne i zwyczajnie sprawia, że w moim serduszku robi się ciepło. Gatunek ludzki ostatnimi czasy produkuje bardzo dużo śmieci.
Gdybym był szalonym ekologiem, który przypina się łańcuchem do drzewa w Augustowie, to właśnie tak rozpocząłbym swój dwustustronicowy manifest o ratowaniu planety i delfinach z workami foliowymi na głowie. Na szczęście to ja, więc nie zajmiemy się niczym poważnym. Kiedy mówię o produkcji śmieci nie mam na myśli plastikowych butelek i kartonach po pizzy, a przedstawicieli gatunku ludzkiego, którzy zboczyli ze ścieżki rozumu i godności człowieka i w swoim CV dorobili się tego, że można o nich powiedzieć „co za śmieć”.
Brudna woda
Artykuł o śmieciowaniu w pokerze chciałem napisać już dawno, ale w związku z tym, że to temat rzeka (i to raczej Wisła Trzaskowskiego, aniżeli rześki górski potok), to jakoś nigdy nie udało mi się go zaatakować. Może to i lepiej, bo ludowa mądrość głosi, że gówna się nie tyka, bo śmierdzi. Temat więc zaledwie liźniemy, zatem liczę, że nikomu się nie cofnie. Chyba, że ktoś jest obrzydliwy, to polecam zatkać nos, bo będzie dużo smrodu. Do napisania tego wpisu zachęciło mnie wydarzenie – uwaga – z dziedziny e-sportu.
Nazwę „e-sport” wymyślił ktoś, kto nie chciał, żeby wykonywany przez niego zawód był obiektem żartów przy rodzinnej wigilii. Ma bardzo dużo wspólnego z naszą branżą, bo ja też nigdy nie mówię, że siedzę w bokserkach i klikam, tylko z dumą oświadczam, że jestem pokerzystą, w dodatku PROFESJONALNYM, więc z miejsca zyskuję szacunek na wszystkich rodzinnych spędach. Oczywiście nikt poważny e-sportem się nie zajmował, bo to straszny obciach, ale potem się okazało, że ktoś chce to oglądać, można na tym zarobić, więc nagle sytuacja zrobiła się napięta, jak plandeka na żuku.
Nie zrozumcie mnie źle – prawie całe życie spędziłem grając w gry komputerowe, jestem ich ogromnym pasjonatem, ale zdecydowanie bardziej wolę w gry grać, niż oglądać jak robi to kto inny. Dokładnie tak, jak z seksem. Ale kiedy wygląda się tak, jak ja, to gry są opcją o wiele tańszą i łatwiej dostępną, więc życie bardzo szybko mi wyjaśniło, co będę wpisywał w rubryce „zainteresowania” w życiorysach rozsyłanych do zachodnich korporacji. Są jednak tacy, co lubią patrzeć i wokół tego ten interes się kręci.
A jednak się kręci
Interes kręci się do tego stopnia, że na tymże e-sporcie można zarobić całkiem sporo pieniążków, jeżeli jest się dobrym, medialnym albo ma się cycki. Niestety, kiedy ostatni raz sprawdzałem moje cycki okazały się nieporozumieniem i zamiast dotacji otrzymałem jedynie skierowania na bieżnię i jakąś piramidę żywieniową, której jednak zupełnie nie zrozumiałem. W każdym razie – wszystko to działa na tyle dobrze, że przyciąga bogatych sponsorów, a często i prawdziwe kluby sportowe, które poczuły się urażone, że ktokolwiek inny oprócz nich rości sobie prawa do nazwy „sport”. I wszystko byłoby OK, gdybyśmy z duchem sportu postępowali, tymczasem…
Czasami pogrywam w FIFĘ. Nie jestem najlepszy, nie jestem najgorszy, nie siedzę za bardzo w tym świecie. Ciężko jednak było przeoczyć informację, jaka gruchnęła parę dni temu za sprawą gracza i streamera z kanału RunTheFUTMarket. Wytłumaczę to najkrócej, jak się da – w sporcie jak wiadomo chodzi o rywalizację. To rywalizacja na najwyższym poziomie przyciąga uwagę kibiców, sponsorów, reklamodawców i tak dalej. Jeżeli więc chcesz zarabiać pieniądze za granie, to musisz grać w Lidze Mistrzów, a nie w B-klasie, a jak pisać o tym, to w poważnych mediach, a nie na RailMe.com w gazetce szkolnej. Jak się dostajesz na szczyt, zapytasz? No, oczywiście ciężko trenując, harując dniami i nocami, zgłębiając tajniki gry i rywalizując z najlepszymi! Otóż nie.
Segregacja graczy
Najbardziej prestiżowymi rozgrywkami w FIFĘ są zawody Ligi Weekendowej. Liga Weekendowa ma niewiele wspólnego z angielską Sunday Leaugue albo niedzielnymi kierowcami – tutaj walczą ze sobą same bysiory. Oczywiście zakwalifikować może się każdy, ale kosztuje go to trochę pracy, więc rozgrywki są w miarę elitarne. Do rozegrania dostaje się 30 meczów – na początku losujemy przeciwników z całej puli graczy, a potem w miarę naszych postępów dostajemy przeciwników zbliżonych poziomem, żeby przypadkiem nie być lanym niczym rudy pasierb. To znaczy, jeżeli przegrywamy, to bliżej końca zmierzymy się z kimś, kto również zebrał swoją porcję batów, żeby mieć szansę w miarę równej rywalizacji. Najlepsi natomiast notują bilansy złożone z samych zwycięstw i na przykład w momencie posiadania 27 zwycięstw i 3 meczów do końca muszą siłą rzeczy trafić na godnego siebie przeciwnika. To ma sens, bo dzięki temu może zostać wyłoniony najlepszy gracz i ci nieliczni, którzy odniosą 30 zwycięstw są kozakami. Proste? Proste. Uczciwe. Uczciwe. Do nagięcia? No właśnie…
Sama idea segregacji w grze, która z założenia ma dostarczać przyjemność ma sens. Zaraz ktoś na napisze „Hola, hola Fenczur, taki jesteś wolnościowiec, wolny rynek, hur, a tu nagle jakieś sztuczne rozwiązania chcesz wprowadzać?”. Tak, bo gra ma przede wszystkim dostarczać przyjemność graczom rekreacyjnym. Fajnie jest się zmierzyć z kimś dobrym, ale usiąść w weekend i dostać 30 razy baty od kogoś, kto się zajmuje graniem w tę grę profesjonalnie to masochizm. Tak więc tutaj jestem jak najbardziej za takim rozwiązaniem. Oczywiście sprawa nie dotyczy profesjonalistów, którzy w końcowym etapie powinni rywalizować ze sobą. No i co tutaj mogłoby pójść nie tak?
Segregacja odpadów
Wspomniany streamer przez przypadek dowiedział się o grupie, w której najlepsi gracze na świecie dogadują się między sobą z godzinami rozgrywania meczów, żeby przypadkiem na siebie nie trafić albo – o zgrozo! – zgadują się, żeby przypuścić atak na jakiegoś pretendenta do tytułu, w tym wypadku naszego bohatera. Śmietnik? Okropny, czuję smród aż tutaj.
Z czymś Wam się to kojarzy? Zgadza się. To popularne w pokerze zjawisko kolejkowania, które jeszcze w jakiejś skrajnej tolerancji i nagięciu zasad logiki można podpiąć pod ochronę interesów stajni i tak dalej. A pamięta ktoś kartele na heads-upach? Młodszym tłumaczę, że pokrótce chodziło o to, że najbardziej profitowe w heads-upach jest trzymanie lobby, bo wtedy dajemy szansę dosiąść się graczowi słabemu. W grach jeden na jednego pojawiła się grupka graczy, która od pewnych stawek dosiadała „nowych” regów na stawkach i uprzykrzała im życie. Dopuszczalne? Niby tak. Zgodne z regulaminem? Niby tak, o ile nie osiągnie wyższego poziomu zorganizowania – nie pamiętam już wyroku roomów w tej sprawie. Czy moralnie wątpliwe? Noooo, tak…
W pokerze koniec końców chodzi o pieniądze. W sporcie – dla uczestników również. E-sport się w tym niczym nie różni. Jakaś wąska grupka lubi rywalizację i chce być po prostu najlepsza, ale nie oszukujmy się – każdy woli, kiedy w lodówce jest jedzenie, a nie kolejny puchar, a w portfelu banknoty, a nie listy pochwalne. O ile dobrze orientuję się w rynku, to e-sport w FIFĘ – grze sportowej, o zgrozo – dopiero raczkuje i nie mówimy tutaj o walce o milionowe kontrakty.
Dlatego tym bardziej sytuacja jest obrzydliwa – pewna grupa graczy chce być „najlepsza na siłę”, po prostu chce się pochwalić na streamie albo Twitterze bilansem 30-0, nieważne jakim kosztem. O ile jeszcze oszustwo w pokerze jest jako-tako uzasadnione tym, że przecież możemy się wzbogacić, to tutaj póki co chodzi o kliknięcia… Oczywiście szybko tłumaczę – oszustwo jest oszustwem, więc kiedy ukradniesz dziecku cukierka albo oszukasz kogoś na milion dolarów, to tak samo jesteś śmieciem. Mniejszym, większym, ale Twoje miejsce jest na śmietniku.
2 Comments
gracz
Coś czuję, że nie miałeś jaj bezpośrednio porównać stajnię „kolegi” ze śmietniskiem ale fajnie dojechałeś temat pisząc niby o e-sporcie a co inteligentniejszy czytelnik widzi że tu chodzi tylko o drugie dno. Brawo. W końcu serwis który przestaje zamiatać śmieci pod dywan…
Śmieć
niezły śmieć