Postanowiłem zrobić straszną głupotę. Głupotę tak straszną, że do teraz się samemu sobie dziwię, że chciało mi się w to wejść, ale ostateczna nagroda w postaci tej opowieści była tego warta. Otóż postanowiłem – Panie Boże, przebacz mi – wybrać się na turniej do kasyna. W Polsce. Zapraszam na Fenek Blog.
Ktokolwiek był na turnieju w polskim kasynie, ten wie, o co mi chodzi, czy jak mówią starzy memiarze – ten się w cyrku nie śmieje. Poziom zezwierzęcenia absolutnie wszystkich aspektów gry może przerażać postronnego obserwatora, natomiast dla konesera jest absolutną pożywką. Wszystkie archetypiczne twory pod postacią dziadów, hazardzistów czy wkurwionych zagraniczniaków są tutaj pomnożone przez 10. Gdybyś oglądał kiepsko napisany film pokerowy i postaci miałyby być przerysowane do granicy absurdu i zobaczyłbyś graczy z polskich turniejów, to powiedziałbyś „Boże, co za gówno, to tak nie wygląda”. Otóż, młody człowieku, właśnie tak wygląda. To gówno nazywamy rzeczywistością.
Prehistoria
Kto pamięta początki mojego blogowania pokerowego wie, że na takich właśnie imprezach wchodziłem w ten świat. Potężne turnieje z wpisowym 20 złotych, które odbywały się kasynach ś.p. sieci Olympic. Wszystko było adekwatne i dopasowane do absolutnie żenującego poziomu. To znaczy ja nic nie umiałem, ludzie nic nie umieli, miejsce było paskudne, a sukienki krupierek wykonane z pierwszorzędnej obrusowej ceraty. Świadomość, że za jednego Jagiełłę można puścić maszynę losującą w ruch aż pięć razy powodowała totalne zepsucie obyczajów, co tam zepsucie… zbydlęcenie przy stołach. Inaczej tego określić się nie da. Wybierając się więc na turniej z wpisowym 50 złotych odbyłem podróż sentymentalną, bo nie oszukujmy się – teraz za banknot z wizerunkiem pierwszego króla Polski możemy sobie kupić kajzerkę i gumę kulkę. Kazimierz Wielki dopiero otwiera hazardowe możliwości i powoduje powiększenie źrenic kasynowych dziadów. A tych nie brakowało na tej imprezie.
Już przy moim stole znalazły się wybitne postaci. Oprócz modelowego dziada, który oprócz tego, że był modelowym dziadem, w zbyt luźnej koszuli z krótkim rękawem i co chwila wpadał w mikrodrzemki/mikrośpiączki, były równie klasyczne postacie. Był dla tego przykładu modelowy Saszka, który z mordki sprawiał wrażenie, że równie dobrze może być informatykiem zza Buga, ale równie dobrze lubi też przypierdolić swojej konkubinie taboretem, kiedy najdzie go ochota. Saszka oczywiście jest zwolennikiem poglądu, że jak masz asy, to niezależnie od tego co się dzieje, to musisz zakurwić all-ina, niczym taboretem wiadomo komu #pieklokobiet. Oczywiście Saszka jest najbardziej nabudowany, bo największym grzechem chodzących do kasyna nie jest samo uczestnictwo w brudnym hazardzie, ale inny ciężki grzech – brak wiary. Brak wiary w to, że spadnie, brak wiary w to, że odda i brak wiary w to, że „ten kutas ma”. A Saszka za każdym razem miał i był opłacany niczym KRUS przez rolników. Znalazł się też jakiś losowy gość z zagranicy, który przyszedł w delegacji zrelaksować się do kasynka, ale już od trzeciego rozdania jest wkurwiony, bo przecież nie żre i tęsknym okiem spogląda na automaty. Jest też oczywiście klasyczny kasynowy pająk w znoszonym polarze i butach na działkę, który z każdym suchym żarcikiem rzuconym w stronę stołu nerwowo rozgląda się czy żarcik siadł równie dobrze co orfeleny na rulecie. Nie wiecie kim jest kasynowy pająk? Otóż pozwólcie, że wyjaśni Wam to mój serdeczny przyjaciel Radogoszcz:
Kiedy pisałem, że odbyłem podróż sentymentalną, to nie oddałem istoty sprawy. Bo ja się dosłownie przeniosłem w czasie. O ile – mówiąc nieskromnie – ja jakoś ewoluowałem, rozwinąłem się, nawet się odrobinę ładniej ubieram, tak dziady pozostały dziadami. Krajobraz kasynowego turnieju w Polsce nie zmienił się ani odrobinę. Te same brudne stoły, które jeszcze pamiętają terror Jacka Kapicy. Żetony, które były dotykane niemytymi po łazience rękami wykonane z paskudnego plastiku. No i gracze. Gracze przez duże „cz”. Nie policzę ile razy słyszałem w ciągu wieczoru zbitkę „Co? Do mnie? Call!” – ordynował wyrwany z letargu dziad, który zawsze dokłada, bo przecież przebije tylko jak ma asy – bo każdy kto siedzi w branży hazardowej wie, że dziady lubią pewniaczki, a przecież posiadanie asów w pokerze jest bardziej wiążące niż obietnice premiera, a to przecież rzecz święta. Do kompletu cały szereg zachowań, których panowie nauczyli się z filmów o Bondzie. Było więc ociąganie się z pokazaniem ręki (TO JEST TA SŁYNNA GRA PSYCHOLOGICZNA), bo troszeczkę wstyd pokazać tego jopa z trójką, ale jednak para jest para, z drugiej strony może temu Zbyszkowi trochę utrzeć nosa… Filmowe przesuwanie ogromnych kup żetonów, które dziady zgromadziły w trakcie turnieju w sobie tylko znany dziadowski sposób, czy poprzez zawarcie znajomości z samym diabłem, czy za oddanie dzieci, czy może to po prostu ta słynna EV-ka oddaje im na starość. Nie mogę się w sumie doczekać, kiedy będę starym dziadem i w końcu ODDA – bo przecież jestem jako młodzieniaszek tyrany, moje solidne układy są łamane, moje dobre zagrania trafiają na ścianę, ale na starość MUSI dać. Prawda? Prawda…?
Napisałem o filmowym, kompulsywnym przesuwaniu żetonów na środek stołu, bo dla mnie to największy – jak to mówi młodzież – krindż. Otóż panowie naoglądali się filmów, gdzie twardzi i zdecydowani faceci pokroju Janusza Tracza nie dość, że rzucają kluczyki do nowego Passatta do puli dżast lajk det, to jeszcze przesuwają do puli ogromne ilości pęgi, w tym wypadku wyrażane w plastikowych krążkach, tak łapczywie parchatymi łapskami gromadzonych. Panowie więc w momencie sprawdzania zagrania przeciwnika przesuwają te hałdy żetonów do środka, jak wkurwiony Bond w „Casino Royale” albo ten kitajec, który krzyknął „GEMBL” mając karetę i szybciutko został wyjaśniony przez rudego.
Do rudego mam tylko pretensje, że nie uczynił tego filmu idealnym czekając z pokazaniem kart. Spora szansa, że Japończyk wkurwiłby się tak bardzo, że z rozpędu przeprosiłby za Pearl Harbor.
Właśnie. A propos Azjatów i przepraszania.
Wywóz nieczystości
Zanim opowiem, muszę się do czegoś przyznać. Kupiłem sobie skórzaną kurtkę. To znaczy nie jest skórzana, bo m̶n̶i̶e̶ ̶n̶i̶e̶ ̶s̶t̶a̶ć̶ to wbrew moim przekonaniom. Śmierdzi, jak jakaś kanapa z Ikei. Ale wygląda dobrze i spełnia swoją rolę. Czy mi odjebało od noszenia takiej kurtki? Oczywiście.
Jakoś doczłapałem się do stołu finałowego. Nikogo nie znam, mordy jakby nieprzyjemne. W dodatku rozładował mi się telefon, więc jestem zmuszony patrzeć na te mordki. Jest Saszka, jest gość, którego roboczo nazwałem Maciek, bo stwarzał taki maćkowy wajb. Załapał się nasz kasynowy pająk, jakiś pan o wschodnich rysach twarzy, a jednocześnie czymś mrocznym w sobie. Coś jakby Drakulę umieścić nie w Rumunii, tylko w Bułgarii i to bliżej Warny i Złotych Piasków. Taki wampir w hawajskiej koszuli. Standardowo, jak to na każdym stole finałowym na żywo, jest też nabity żetonami dziad oraz on. Młody, internetowy, pewny siebie i wyszczekany.
Patrząc na niego zobaczyłem siebie sprzed lat. To znaczy: siedziałem przy stole obrażony na cały świat twierdząc, że jestem najmądrzejszy i pod nosem komentując, jak to te durnie grają. Obecny ja młodemu mnie wyjebałby z płaskiego na odmulenie od razu, bez ostrzeżenia, a potem jeszcze pewnie wychowawczo poprawił, może już nawet z buły. No nie powiem, nie spodobał mi się kolega, ale zachowałem uwagi dla siebie. Każdy kto ze mną siedział przy stole wie, że owszem, uwielbiam gównoburze, ale przenigdy nie zacznę. Potrzebuję iskry, by rozpalić ten ogień. Innymi słowy – jestem fajny i sympatyczny. Chyba, że ktoś mnie wkurwi. A jak pisałem, wkurwić się mogłem, bo moim zajęciem chroniącym mnie przed zwariowaniem jest oglądanie gry moich przeciwników oraz hobbystyczne liczenie, ile żetonów jest w puli, co zresztą na koniec się okaże kluczowe.
Młody internetowy coś tam sobie pogęgiwał pod nosem, ale raczej był grzeczny. Oczywiście nie omieszkał ze dwa razy błysnąć przed resztą stołu, że umie policzyć żetony szybciej od krupiera, więc głośno i wyraźnie anonsował, ile to zostało rzucone na stół. Uroku dodawało mu jeszcze to, że gdzieś w jego linii genetycznej pojawił się mongolski wiatr i miał takie mocno zaznaczone azjatyckie rysy, co sprawiało, że kojarzył mi się z pewnym krupierem z Wrocławia, który to niegdyś mi oraz mojemu serdecznemu przyjacielowi Bartkowi bardzo zalazł za skórę. Zasadniczo ten sam typ – wyszczekany, przekonany o własnej mądrości uznał, że będzie przezabawne co chwila coś dogadywać oraz ostentacyjnie co rozdanie mówić „dziękujemy bardzo”, kiedy nie dostawał tipa. Z racji tego, że byliśmy obaj z moim serdecznym przyjacielem Bartkiem tego wieczora uwaleni, to ani nam się śniło i tipować, i wchodzić w dyskusję z tańczącym słoneczkiem Stepów Akermańskich, postrachem mongolskich jurt i skwitowaliśmy jego werbalne popisy krótkim „dobra, spierdalaj”, co przejawiło się tym, że kierownik sali posłuchał i go zmienił. Ja natomiast swojego Czyngisa zmienić nie mogłem, ale doprawdy dzielnie go znosiłem.
Aż do pewnego momentu.
Akcja poszła w następujący sposób. Blindy 1.500/3.000, pan z UTG wsuwa 56 tysięcy, Maciek wsuwa 69 tysięcy, akcja dochodzi do Czyngisa na BB, który pyta ile. „Kurwa, taki byłeś mądry przy liczeniu wcześniej, to sobie teraz ogarnij” – powiedziałem jedynie w myślach, bo jak napisałem wcześniej – jestem grzeczny, dopóki ktoś nie zacznie.
„Mhm… dobra, sprawdzam!”.
Pan z UTG pokazuje parę piątek, Maciek pokazuje damy, a Czyngis, który postanowił na koniec znaleźć się na trzeciego w tym rozdaniu za efektywne 20BB wylegitymował się asem i waletem, które – umówmy się – nie były kartami godnymi sprawdzenia w tej sytuacji, ale byłem bardzo dzielny i powstrzymałem się od komentarza i tylko znacząco uniosłem brwi. To taki odpowiednik wyrażenia zaniepokojenia sytuacją na Ukrainie przez organizacje międzynarodowe. #zawczesnie?
W każdym razie – najlepsza ręka się utrzymała. Oznaczało to ni mniej, ni więcej, że pan od piątek został wyeliminowany, a Czyngis musiał odliczyć 69 tysięcy Maćkowi. I tutaj, proszę państwa, zaczął się cyrk.
Jak wspominałem, z nudów przyglądałem się wszystkim pulom dokładnie, więc już na etapie liczenia zobaczyłem, że nasz hulający po stepach mongolski wiatr odliczył za mało żetonów. Odliczył dokładnie 11 żetonów po 5.000, co – jeżeli jesteście biegli w rachunkach – szybko policzycie, że daje 55 tysięcy, więc o 14 za mało. Dziarsko przesunął je na środek stołu. W tym momencie postanowiłem interweniować.
– Za mało dałeś – mówię spokojnym głosem.
– Co?
– 14 tysięcy za mało. Ma być 69, dałeś 55. Proszę przeliczyć – mówię do krupiera.
Krupier kiwnął głową ze zrozumieniem, po czym… zmieszał podane przez Czyngisa żetony z niedawnym stanem posiadania niedawnego posiadacza pary piątek, któremu w tym momencie narracji musimy nadać imię, bo już szlag mnie trafia od pisania „posiadacz pary piątek” któryś raz. Szymek. Posiadaczem piątek był Szymek. Nie wiem, czy tak miał na imię, ale wyglądał na Szymka, więc dajcie mi spokój. Tak więc żetony Czyngisa zostały zmieszane z żetonami Szymka. I gdybym miał wątpliwości czy Czynigs się pomylił w liczeniu i chciał naprawić swój błąd, wszak błędy się zdarzają, są rzeczą ludzką, tak po jego reakcji miałem już pewność, że nie można mu przypisywać cech ludzkich z prostej przyczyny.
– Oj, no już się pomieszały, teraz do tego nie dojdziemy – wyrzucił w ułamku sekundy Czyngis.
Drodzy Państwo. Czyngis okazał się nie człowiekiem, a zmieszanym odpadem komunalnym, w pewnych kręgach nazwanym śmieciem. W dodatku śmieciem, który próbuje zaoszczędzić 14 tysięcy żetonów turniejowych. W turnieju za pół Jagiełły.
– Nic się nie pomieszało, łatwo to odkręcić, bo kolega tutaj (wtedy go jeszcze w swojej wyobraźni nie ochrzciłem Szymkiem, ale o Szymka chodzi) miał 56 tysięcy, więc łatwo to rozdzielimy.
Krupier odzyskał trzeźwość myślenia i szybko wydzielił 56 tysięcy z tej nieszczęsnej kupki i tym samym na drugiej został dokładnie tyle, ile powiedziałem, że czyngisowymi rękami zostało umieszczone – 55 tysięcy.
– Nie, nie, nie. Te żetony się pomieszały, teraz do tego nie dojdziemy. – rozgęgał się nasz orientalny Phil Hellmuth – Zresztą… nieważne, grajmy – próbował poganiać nasz cyrkowiec.
Mam cię
– Co ty pierdolisz? – mówię na totalnym spokoju – Było policzone, że tu jest 56 tysięcy. Te 55 to Twoje. Powinieneś dać 69. Dałeś za mało, na co zwróciłem uwagę. Przestań kręcić.
– Nie, tak nie będziemy rozmawiać, ja wołam dyrektora! Igor! – w panice szukał ratunku, ale było już za późno.
– Ale tutaj było 56 tysięcy – odezwał się ktoś z drugiego końca stołu.
– Tak, potwierdzam, miałem 56 tysięcy – zawyrokował Szymek.
Brzmi jak koniec sprawy, co? Otóż z mongolską szarżą nie ma żartów.
– Nie, ja się nie zgadzam, poza tym gracz mnie obraził, Igor podejdź tu! – poczułem się jakbym dosrał jakiejś roszczeniowej nastolatce na Twitterze. Zapowiadała się przednia uczta.
– Typie, kurwa – mówię śmiejąc się – nie wiem co jest bardziej żenujące. To, że od razu lecisz na skargę, czy to, że próbujesz zhustle’ować na 14 tysięcy żetonów w turnieju za stówę.
– I WIDZISZ?! – nawet na mnie nie spojrzał, zwrócił się do dyrektora turniejowego stojącego za moimi plecami – GRACZ ZNOWU MNIE OBRAŻA! NALEŻY SIĘ UPOMNIENIE!
Odchylam się na krześle w tył i patrzę na dyrektora turniejowego, który z całych sił walczy ze sobą, żeby nie skisnąć. Jest po mojej stronie. Nie mogło być lepiej, ciągnę przedstawienie dalej.
– Panie dyrektorze, ja upomnienie wezmę później, a teraz jeżeli pan pozwoli – przechyliłem się teatralnie na krześle do Czyngisa i mówię w te słowa – Powiedz mi koleżko mój kochany – w jaki sposób Cię obrażam? Bo póki co Cię przyłapałem na tym, że chciałeś gościa zhustle’ować na parę żetonów.
– ZNOWU MNIE OBRAŻASZ! Nawet nie wiem, co ty w ogóle sugerujesz. Co to ma znaczyć? „Zhustle’ować”? – próbuje udawać głupiego. Mój wewnętrzny Dario mówi wyraźnie, że to nie do mnie tak.
– Chcesz mi powiedzieć, że nie wiesz co to słowo znaczy, ale twierdzisz, że Cię obraża? – cały stół już ma bekę z typa. Mój rozmówca się chwilę zastanowił i ruszył z ostatnią kontrą. Ogromny błąd.
– Yyy… Bo znam angielski i wiem, co to słowo znaczy.
– To super, że znasz angielski. To oznacza, że z językami ci idzie o wiele lepiej niż z liczeniem. A teraz skończ pierdolić, wypłać brakujące 14 tysięcy i gramy dalej.
Czyngis jeszcze prychnął, pokręcił głową, pomarudził na mnie, ale dał za wygraną, więc czułem się spełniony.
Czy historia ma happy end? I tak, i nie. Zamiast dojść do filmowego pojedynku, gdzie z Czyngisem bijemy się o triumf oraz uznanie kasynowych pająków, dwa rozdania później doszło do tragedii. Button otworzył, nasz oprawca dołożył, ja na 20BB na big blindzie znalazłem asa z waletem, wsunąłem dorzucając komentarz do swojego oprawcy „teraz możesz mnie wypierdolić”, ale tą sztuką zajął się drugi gracz, który akurat posiadał na ręku parę. Para to mocny układ i pozostała takowym przez wszystkie pięć kart wspólnych, więc mogłem odjechać po stepach w kierunku zachodzącego słońca.. Nie wzeszła lampa Akermanu. Jestem przekonany, że na twarzy mojego oprawcy namalował się delikatny uśmiech, ale to ja pozostałem moralnym zwycięzcą, bo na odchodne powiedziałem na głos do dyrektora turniejowego „to ja ten sitout za karę wezmę teraz i pójdę do domu i będziemy kwita, ok?”. Wszyscy się śmiali poza moim oprawcą.
No i poza bułgarskim Drakulą, bo za cholerę nie mówił po polsku.
3 Comments
Artur
Wincej
Dupek
„– Oj, no już się pomieszały, teraz do tego nie dojdziemy – wyrzucił w ułamku sekundy Czyngis.” To chyba trochę tak jak ze składkami emerytalnymi w Polsce.
Anyari
Rewelacja jak zwykle. Mimo upływu lat, wciąż ten sam, świetny styl. 🙂