Kolegę mam. O koledze będzie nowy odcinek Fenek Blog.
I pisząc to mam na myśli prawdziwego kolegę, to znaczy po pierwsze, że mam kolegów, a po drugie, że to nie jest ten kolega, co to zawsze pyta o link do filmu z jakąś gołą babą. Prawilny, normalny, elegancki kolega. I tym razem to on miał przygodę, chociaż brzmi bliźniaczo podobnie do moich.
Jak w każdym kiepskim serialu, kiedy spada oglądalność twórcy postanowili sięgnąć po ciężkie działa, mianowicie – tak zwany crossover episode. To znaczy kolega zadzwonił, bo właśnie wjeżdża do Wrocławia, który jest tak bliski memu sercu i za którym tak tęsknię. Z kolegą sobie ładnie poplotkowaliśmy, a że było o czym rozmawiać, to aksamitem swojego głosu wprowadziłem go aż na obrzeża miasta, a nawet odrobinkę nawigowałem. I tu się zaczyna przygoda.
Jak sam wspomniał bohater opowieści – życie bezustannie mi podrzuca takie historie, a może wręcz je przyciągam, żeby ostatecznie mi dowieść, że powinienem zająć się pisaniem i wyłapywaniem takich właśnie absurdów. Bardzo ładne i zapamiętam. I znając mnie kompletnie zignoruję, gdyż jestem debilem.
Los zadrwił z bohatera naszej opowieści i wysłał go na najpaskudniejsze obrzeża Wrocławia, mianowicie – tu ktokolwiek, kto miał styczność z Wrocławiem wzdrygnie się na te nazwy – Ołtaszyn i Partynice. I ja wiem, zaraz mi się oberwie, że przecież to prestiżowe dzielnice, ładne domy, kiedyś bogato i w ogóle. No właśnie, kiedyś. Kiedyś ludzie mieli tam – mówiąc po wrocławsku – Lebensraum, a teraz z racji pierdolnika, to mają tam co najwyżej sraum. Chów klatkowy po południowej stronie Wrocławia ma się świetnie, każdy metr kwadratowy jest wykorzystywany na patodeweloperkę tak mocno, że gdybyśmy mieli jakiegoś wrocławskiego Jana Śpiewaka, to nie nadążałby z gotowaniem wegańskiego bigosu na uspokojenie. Łagodzeniu frustracji mieszkańców, którzy władowali się w wątpliwą przyjemność mieszkania w tamtej części miasta nie pomaga mało znany fakt, że ulice nie są z gumy i przepustowość tychże jest bardzo, ale to bardzo ograniczona. Efektem tego są dantejskie sceny niemal o każdej porze dnia i nocy przy próbach poruszania się autem po okolicy. Na nazwę ulicy „Zwycięska” ponoć nawet najtwardsi są w stanie moczyć się w nocy. Ołtaszyn jest do tego stopnia memiczny, że kiedy Jego Ekscelencja Jacek Sutryk postanowił przygarnąć sympatycznego futrzaka znalezionego na dworcu rozpisał przetarg na imię dla sierściucha, to dowcipni mieszkańcy stolicy Dolnego Śląska niemalże przepchnęli w ankiecie Ołtaszyn właśnie. Tak niewiele brakowało by bardzo sympatyczny kotek Wrocek zamiast wywoływać uśmiech i zadowolenie, przypominałby korkowe traumy wrocławianom.
Wróćmy do właściwej opowieści. Nasz bohater, zupełnie nieświadomy delikatności zbudowanego na latach spalin i asfaltu miejskiego sojuszu władował się, jak gdyby nigdy nic, w samo serce Ołtaszyna. Ilość aut mogących się o danej godzinie poruszać po południowej stronie miasta jest ściśle obliczona (nota bene przez tych samych ludzi, którzy liczą jebnięcia tramwajów) i niczym kompromis aborcyjny nie może zostać zaburzona. #pismozpieczontko z ilością samochodów wjeżdżających i wyjeżdżających ze Zwycięskiej jest osobiście akceptowane łapką przez kotku Wrocku. No a ten gamoń się tam bezceremonialnie władował, w dodatku porządnym autem. Ze mną na linii.
Podkreślam, że jest to porządne auto, bo tym większą rodzi to frustrację wśród posiadaczy ołtaszyńskich klatek. Przepraszam – najmujących. Właścicielami klatek są banki. A banki czyje są, to już wiecie.
I on tym porządnym autem, proszę ja Was, jedzie. Ludzi tam napchali od cholery, klatek również, ale co poniektórzy podnajmujący klatki od okupanta byli w stanie się nawet dorobić samochodów, oczywiście nie tak porządnych, bo trzymają je pod gołym niebem. Przepustowość ulicy się nie zwiększyła, a wręcz odwrotnie – jacyś, tfu, aktywiści miejscy uznali, że trzeba jeszcze poustawiać klombiki w rombiki oraz umieścić stojaki na rowery, więc walka jest o każdy centymetr – zarówno do jazdy, jak i do parkowania. A ten się ciśnie tymi wąskimi drogami. Musiało dojść do tragedii. Przejdźmy więc do dramatu właściwego.
Akt I
Niczego nieświadomy bohater jedzie wąską wrocławską ulicą. Wzdłuż niej stoją niechlujnie zaparkowane auta. Jest dosyć wąsko, ale nie na tyle, żeby nie mogły przejechać dwa auta. Przed nim pojawia się zwężenie, które jednak można śmiało ominąć delikatnie najeżdżając na wjazd do garażu. W myślach zadaje sobie pytanie, jak można pokierować swoim życiem w taki sposób, żeby mieszkać w takim ścisku. Z przemyśleń wyrywa go damski krzyk.

Wspomniana zatoczka, która stała się miejscem akcji
Pierwsza osoba dramatu. Kobieta. Jadąca z naprzeciwka. W nienaturalnie dużym aucie, które oczywiście jest SUV-em. Dodatkowo jest to auto produkcji niemieckiej o nazwie od stolicy Gujany Francuskiej. A jak nie uważaliście na geografii, to podpowiem, że jest taka przyprawa. Pieprz konkretnie. Tak więc – wybaczcie mi ten suchar – zapowiada się ostro. W dodatku pani ma urodę i temperament Pani posłanki Myszki-agresorki.
Kobieta szybko okazuje się babą, bo z wysokości swojego czołgu opuszcza szybę i rozpoczyna tak zwane opierdalanko. Gdyby jechała Fordem Ka, to po prostu by pojechała dalej. Odrobinę animuszu pewnie dodałoby jej BMW serii 1, ale nasza bohaterka z racji posiadania potężnego SUV-a postanowiła rozgęgać się na całego.
– NO CO PAN ROBI? JAK JA MAM PRZEJECHAĆ?
– Przecież się pani zmieści – odpowiada nasz bohater.
– NO ZJEDŹ CZŁOWIEKU – krzyknęła posłanka Gasiuk-Pihowicz.
– Da pani radę – w tle pojawia się dźwięk czujników parkowania i biorąc pod uwagę ton i częstotliwość, faktycznie kajeńskie czołgi nie zbliżyły się nawet do granicy pojazdu mojego serdecznego kolegi.
– NA KRAWĘŻNIK MAM JECHAĆ?
– Nie musi pani – gestem wskazuje kawałek wolnej przestrzeni – Ale poza tym ma pani taki samochód, że to bez różnicy.
Kobieta odjechała zła. Gdzieś dziś w jakimś polskim domu jakiś niczego nieświadomy mąż usłyszy, że kogoś boli głowa.
Akt II
Nasz bohater niewzruszony chce jechać dalej korzystając z wolnej przestrzeni. Zostaje jednak wciągnięty w następny dialog. Przypominam, że w dalszym ciągu ma włączoną na głośniku rozmowę ze mną i ja we wszystkim uczestniczę.
– NO ZJEDŹ, KURWA, CZŁOWIEKU! – oznajmia następny rozmówca. Jest on kierowcą najbardziej zdezelowanej Toyoty Yaris w promieniu kilkunastu kilometrów. Auto jest poobijane do tego stopnia, że w pewnym momencie ktoś powiedział „dobra, pierdolę to” i uznał blacharkę tego pojazdu za przegraną wojnę. Samochód ewidentnie przejechał 380 tysięcy kilometrów na elce w jakiejś gównoszkółce jazdy pod Miliczem. Kierowcą jest patentowany cham. Po głosie wnoszę, że miał brudny podkoszulek i spodnie z bocznymi kieszeniami.
– Pan też się zmieści – spokój naszego człowieka jest niezmącony.
– KURWA, JA CIĘ WIDZĘ CODZIENNIE. CODZIENNIE TAK UTRUDNIASZ RUCH – w tym momencie należy dodać zabawny fakt. Mój kolega absolutnie nie pochodzi z Wrocławia ani w nim nie mieszka. Ciężko nawet powiedzieć, że tam bywa, bo pewnie odwiedza to miasto raz na pół roku. Ale mieszkańców Ołtaszyna wkurwia codziennie.
– Panie, ja nie jestem nawet stąd…
– CODZIENNIE CIĘ KURWA WIDZĘ, JUŻ MNIE WKURWIASZ – potwierdza.
W tym momencie nasz bohater nie wytrzymał.
– Tak kurwa? To dawaj frajerze, cofaj – skłamię, jeżeli powiem, że po drugiej stronie słuchawki nie pękałem z dumy.
Nie posłuchał. A za nim przyjechał deser.
Akt III
Sytuacja eskalowała. O ile Myszka-agresorka tylko groźnie posapała, już kierowca pojazdu, który niegdyś był Toyotą Yaris jasno sformułował zarzuty. Brakowało w tej konstelacji jedynie kata.
– NO CO SIĘ, KURWA, PYSZCZYSZ? ZARAZ CI PRZYJEBIE, TO CI TE GOGLE SPADNĄ – ten dźwięk zna chyba każdy. Nadjechała nasza duma narodowa, postrach Europy. Polski husarz na swoim rumaku. Rączy Mariuszek, prowadzący jednoosobową działalność gospodarczą, przyszły wąs, kierowca Passata 1.8 TDI.
– Co się dzieje, Ty to słyszysz? – rzecze mój kolega do mnie. Bo trzeba dodać, że mimo iż mnie tam nie ma, to jednak jestem. Celem nawigacji bowiem zostałem na zestawie głośnomówiącym i mogłem uczestniczyć w tym dramacie. Groźba Mariuszka dla niewprawionego w bojach użytkownika drogi mogłaby zabrzmieć groźnie i wiążąco. Ja jednak swoją porcję gróźb w życiu już odebrałem i wiem, że najczęściej można je skwitować cytatem z Testovirona: podpisano prokurator generalny Dziura w Dupie. Na szczęście mój kolega zachował równie duży spokój i wyśmiał Mariuszka, który swojej obietnicy wyborczej w postaci wpierdolu nie miał zamiaru realizować.
– Niezbyt przyjaźni ludzie w tym Wrocławiu. A ja ledwie wjechałem… – zauważył trzeźwo.
– Też byś jeździł wkurwiony, gdybyś się musiał w tej przepłaconej ciasnocie cisnąć dzień w dzień – odpowiedziałem równie trzeźwo.
Kiedy to piszę jest piątek godzina 16:05. Pozdrawiam wszystkich kierowców stojących w korku na ulicy Zwycięskiej.
P.S. Na wszelki wypadek jednak już nie odbierałem od niego telefonów.