Tak jak pisałem wcześniej, ten tekst wynika z potrzeby ducha. Kontynuuję proces oczyszczania się i rozliczania z samym sobą. Żeby nie było zbyt łatwo i dosłownie, napisałem opowiadanie, które jest do bólu przesycone symboliką i oniryzmem. Miłej lektury!
Ten, któremu starczy odwagi i wytrwałości, by przez całe życie wpatrywać się w mrok, pierwszy dojrzy w nim przebłysk światła.
Kiedy prosisz o cud, musisz być gotowa w niego uwierzyć. Bo możesz przegapić.
Dmitrij Głuchowski
– O czym myślisz?
– O niczym. – odparło Słońce.
Uśmiechnął się i spojrzał z niedowierzaniem. Kiedy zorientował się, że mówi poważnie zatrzymał się na chwilę.
– Jak można nie myśleć o niczym? – zapytał robiąc przy tym zdziwioną minę.
– Można. Ja tak umiem. Ty nie umiesz?
– Nie umiem. – westchnął – Mój umysł nigdy się nie zatrzymuje.
– Musisz się strasznie męczyć.
– To prawda. – spochmurniał i dodał już szeptem – Męczę się z samym sobą. Dlatego tak lubię spać.
Amok
It’s strange what desire will make foolish people do…
Lubił spać, ale nie lubił swoich snów. Jego strudzony umysł bardzo często był dla niego okrutny i w marzeniach sennych zamiast przenosić go do abstrakcyjnych krain, które mógł z łatwością uznać za wytwory wyobraźni, najczęściej ciągał go po najbliższym otoczeniu, dając złudzenie rzeczywistości upstrzonej dziwnymi barwami. Gdyby nagle przeniósł się do bajkowej krainy albo nad dziwnie ubarwione morze, to po jakimś czasie wiedziałby, że to, co go otacza, jest zmyślone. Kiedy zaś we śnie przenosił się do swojego miasta, do swojego domu, to nigdy nie był pewny czy właśnie śni, czy może to wszystko dzieje się naprawdę. Męczył się potwornie próbując odróżnić rzeczywistość od fikcji. Kroczył więc z ogromną niepewnością i za każdym razem żył w przerażeniu, ile krzywdy robi sobie oraz wszystkim dookoła w takich historiach. Bo zawsze działo się coś złego.
Tak samo było i tym razem. Poznawał dobrze całą okolicę – płynącą niedaleko rzekę, pobliskie budynki, przepaść na drugim końcu drogi i oświetlone Słońcem pola. Słońce… Lubił pławić się w jego promieniach, lubił kiedy jego delikatny blask spadał na jego twarz, niemalże wtulał się w jasny obłok. Lubił ich rozmowy, nawet jeżeli nie zawsze się ze sobą zgadzali. Kiedy rano budził się ze swoich koszmarów, od razu spoglądał w niebo i się uśmiechał. Prosto z tortur własnego umysłu leciał w ciepłe objęcia.
Okolica była znajoma, ale on był jakiś inny. Był roztrzęsiony, czuł się obco w swoim ciele, niemalże czuł jakby oglądał wszystko z boku. Nie potrafił też do końca określić czy jest zły, czy załamany. A jeśli był zły, to na co? Tego nienawidził w tych cholernych snach – o ile to faktycznie był to sen – nic nie miało swojej przyczyny, był rzucany w losowej sytuacji w miejsce, które doskonale znał, ale jednocześnie nic nie było na swoim miejscu. Jednak za każdym razem nieporządek był na tyle nieduży, że nie był w stanie odróżniać kiedy przekracza granicę rzeczywistości. Za każdym razem doprowadzało go to do szału. Obłęd. Tak, zaglądał w otchłań, stał na granicy rozpaczy i szaleństwa. Bezsilność wobec pokrętnych ścieżek jego własnego umysłu zaczynała doprowadzać go do wściekłości. Który już raz się tak męczył?
Tak, to właśnie powodowało jego złość. Ten wieczny bałagan, chaos w jego głowie. Jednak to odkrycie wcale nie ukoiło jego nerwów. Wręcz przeciwnie, nagle zapragnął chaos przenieść na otaczający go świat. Chciał znaleźć ujście dla swojego gniewu. Bez większego namysłu kopnął z całej siły w mur, obok którego przechodził. W chwili, kiedy jego stopa leciała na twardą ścianę momentalnie oprzytomniał, ale było już za późno, żeby się zatrzymać. Usłyszał tylko trzask i odruchowo zmrużył oczy. Ku swojemu zdziwieni nie poczuł bólu. „Szok” – pomyślał sobie i niechętnie podniósł powieki, żeby spojrzeć na pogruchotaną stopę. To, co zobaczył, wprawiło go w osłupienie.
Jego stopa była cała, ale dookoła unosił się pył, a na ziemi leżały fragmenty muru. To nie jego kości chrupnęły, ale kruszący się mur. Jakim cudem…?
Wzdrygnął się i wszystko zrozumiał. To był kolejny głupi sen, a jego umysł tym razem postanowił nadać mu nadludzką siłę. Uśmiechnął się z zażenowaniem i kopnął mur jeszcze raz. Ściana rozpadła się na drobne kawałki, a tuman kurzu uniósł się w powietrzu. Zauważył, że sprawiło mu to przyjemność. Postanowił, że skoro już znalazł się w tej sytuacji i odróżnił sen od jawy, to przynajmniej da upust swojej złości nie robiąc nikomu krzywdy. Najpierw postanowił wybadać swoje niszczycielskie moce – zaczął delikatnie, od kopania i kruszenia ścian, po czym sprawdził siłę swoich rąk. Najpierw ciskał większymi kamieniami w budynki i samochody, by potem naprawdę zaszaleć – wyrywał ławki, latarnie, a potem drzewa i przy ich pomocy siał chaos, ciskając je na wszystkie strony. Otaczający go świat powoli zamieniał się w ruinę. Chaos wygrywał.
Ulice były wyludnione, ale nie całkowicie puste. Unosząca się tego popołudnia mgła tylko potęgowała uczucie pustki. Ci nieliczni obserwatorzy, którzy na początku mieli uciechę z wariata, który idzie na starcie ze ścianą i niechybnie zaraz zrobi sobie krzywdę, teraz musieli uciekać w popłochu, gdyż okazało się, że szaleniec dysponował nadludzką, boską wręcz siłą i z każdą sekundą zdawał się rozpędzać w swoim niszczycielskim dziele. Każdy kolejny zburzony mur, każda kolejna zawalona budowla, czyjś dom w kilka sekund obrócony w gruzowisko sprawiały, że jego serce biło szybciej, a on sam rósł. Miał wrażenie, że wyzbywał się tego wszystkiego, co w tych okropnych snach go zawsze męczyło – pozbył się wątpliwości, skupił się na samym akcie destrukcji, dzięki temu mógł wyłączyć myślenie i wątpliwości. Mógł pozbyć się swojego człowieczeństwa. Poczuł się niemalże jak bóg.
Zapadał zmrok, a jego niszczycielskie dzieło bynajmniej nie zdawało się dobiegać końca. Kiedy zdał sobie sprawę, że jednym ruchem ręki może sprawić, że wody lokalnej rzeki zamienią się w rwący potok pomagający mu w dziele zniszczenia, wręcz nie mógł opanować demonicznego śmiechu. Dawno nie bawił się tak dobrze, jak obracając wszystko dookoła w ruinę. Wszyscy, którzy znajdowali się dookoła już dawno od niego uciekli, nie ostał się przy nim żaden żywy duch. On sam był w amoku, ciężko dysząc rozglądał się niczym dzikie zwierzę w poszukiwaniu ofiary. Wyprężył się jak struna, kiedy usłyszał podszyty szyderstwem głos:
– Dlaczego lew poluje na myszy?
Głos dobiegał z góry. Spojrzał w niebo i zdał sobie sprawę, że zastała go noc. Mętne światło dawał Księżyc, natomiast o wiele więcej blasku dawały skryte za delikatnymi chmurami gwiazdy. Tych na niebie były setki. Jednak to Księżyc do niego przemawiał.
– Dlaczego mając taką moc nie zechcesz zrobić czegoś więcej? Możesz roznieść ten świat w pył, ukarać go za to. co z tobą zrobił. Ukarać tych, którzy umieją się tylko z ciebie śmiać.
W tym stanie nie chciał nawet wchodzić w dyskusję. Jego chora, zwierzęca natura kompletnie przejęła kontrolę nad niedawno ofiarowaną potęgą. Nie miał czasu myśleć skąd ta moc podchodzi ani czemu ma służyć. Liczyło się to, co usłyszał. W głowie brzmiał szaleńczy pisk, miał wrażenie, że jego czaszka zaraz eksploduje, jeżeli nie znajdzie ujścia dla nagromadzonych w nim emocji. Ryknął niczym ogromny zwierz, jednym susem wskoczył na jeden z niewielu ocalałych budynków i stanął bliżej swojego rozmówcy.
– Niebo. Zniszcz gwiazdy. Spójrz na nie… Takie radosne, takie świecące… Śmieją się z ciebie, z twojego kalectwa, z wiecznych wędrówek twojego umysłu, które nigdzie nie prowadzą. Świat cię nie rozumie. A potem…
Zamiast słuchać, zerwał się do ataku. Rozejrzał się dookoła. Gwiazdy faktycznie były wykrzywione w szyderczym grymasie. Zapałał do nich taką samą nienawiścią, jak do uciekających za dnia ludzi. Nigdy niczego dobrego dla niego nie zrobili, nigdy… Księżyc miał rację, Księżyc był mądry, tylko on go rozumiał. Wyskoczył w górę ile sił w nogach i wziął potężny zamach. Jego wielkie ramię przecięło powietrze z potwornym hukiem, a kiedy uderzyło w pierwszą na swej drodze gwiazdę straszliwie zaiskrzyło. Deszcz iskier spadł na ulicę, przenosząc niszczycielską siłę z nieba na ziemię. Nie przestawał skakać i po kolei, metodycznie strącał wszystkie gwiazdy z horyzontu. Obserwujący z daleka mógłby powiedzieć, że spadające gwiazdy to piękne zjawisko, ale każdy śledzący to zdarzenie z bliska nie miał wątpliwości – to niebo płakało za swoimi najlepszymi córkami, które z hukiem roztrzaskiwały się o ziemię i kończyły swoją wędrówkę.
Kiedy po długiej i nierównej walce, a raczej rzezi, oczyścił niebo niemal z wszelkiego światła, padł zmęczony i podziwiał swoje dzieło. Pokryte mrokiem zgliszcza, zrujnowana przyroda, wykolejona rzeka, nieboskłon obdarty ze swojego nocnego blasku. Czas się zatrzymał, historia przestała biec. Życie ustało. Jedynie Księżyc mętnym blaskiem świecił mu prosto w twarz, jakby wskazując winnego całego tego zamieszania. Zaiste, stał na scenie w płonącym teatrze, niczym ostatni aktor odgrywający sztukę w obliczu kataklizmu. Powoli jednak dochodziło do niego, że to on zniszczył całą scenografię i wywołał pożar. Jego zmysły wracały do normy. Fala ogromnego zmęczenia przyszła niespodziewanie. Poczuł jak najpierw odpływają z niego jego boskie moce, a potem te całkiem ludzkie – najpierw zaczął się słaniać na nogach, by przysiąść, a w końcu paść umęczonym i niemalże momentalnie zasnąć.
Jak przez mgłę widział co się działo dalej. Stał z boku i patrzył na swoje bezwładne ciało rzucone na ziemię niczym szmacianka lalka. Słońce się nad nim nachylało, ale zamiast przynieść nowy dzień uciekło. W głowie huczało mu tylko powtarzane niczym echo „na zawsze”. Jego umysł go torturował.
Ile razy budził się z krzykiem i długie minuty dochodził do siebie? Ile razy zrywał się w panice w przekonaniu, że po raz kolejny zniszczył swój świat? Kolejny dzień zawsze przynosił ulgę i ukojenie. Tym razem jednak dzień wcale nie przyszedł, a koszmar miał się okazać prawdą.
Szok
You used to captivate me by your resonating light…
Otworzył oczy, ale momentalnie zakręciło mi się w głowie, więc szybko z powrotem zwarł powieki. Wciągnął mocno powietrze, dokładnie zmacał się po twarzy i głowie. Ta bolała niemiłosiernie, ból wściekle wiercił mu dziurę w czaszce. Jeszcze raz otworzył oczy, tym razem na dobre. Był w znajomym miejscu, na łące nad rzeką, ale zamiast skąpanej w blasku Słońca natury zobaczył ciemność. Świat wyglądał jakby ktoś za wszelką cenę chciał ukryć go pod kocem i wzorem dziecięcych zabaw nie dopuścić nawet odrobiny światła. Nie pamiętał co prawda kiedy zasnął ani jak się tu znalazł, ale musiał spać bardzo długo, skoro zastała go noc. W oddali majaczył jedynie Księżyc, rzucając minimum światła na otaczający świat.
– Wyspałeś się? – zabrzmiał przyjemny głos. Jednak zanim docenił ciepło jego barwy niemalże podskoczył z przerażenia, gdyż był przekonany, że znajduje się tu sam. Zamiast tego okazało się, że na kamieniu obok siedział starszy mężczyzna. Ubrany w zwiewną koszulę i lniane spodnie, siedział z podkulonymi nogami i swobodnie puszczonymi rękami. Siwe włosy, broda i bystre oczy dawały niewiarygodne wręcz w zastanej sytuacji poczucie spokoju, kiedy się patrzyło na starszego mężczyznę.
– Długo spałem? – jedynie tyle zdołał z siebie wydukać, dalej czule masując głowę obiema dłońmi.
– Kto to wie? – zaśmiał się staruszek. Było w nim coś takiego, co sprawiało, że człowiek momentalnie stawał się spokojny, nawet w tak absurdalnej sytuacji. – Może zdrzemnąłeś się chwilę, może trwało to parę godzin, a może przespałeś kawał swojego życia?
Skrzywił się. Nie miał najmniejszej ochoty na wyszukane zagadki swojego nowego towarzysza. Wstał na równe nogi i rozejrzał się dookoła. Zachwiał się. Było ciemno, zdecydowanie zastała go noc. Jedynie Księżyc rzucał mętny blask, który pozwalał dostrzec przynajmniej kawałek tego świata. Niebo musiało być mocno zachmurzone, bo oprócz nędznego księżycowego światła ani jedna gwiazda nie postanowiła tej nocy zaszczycić nieboskłonu swoją obecnością. Przypomniał sobie kawałek swojego snu i skrzywił się jeszcze bardziej.
Zanim zdążył zebrać myśli i spróbować przemówić do starszego mężczyzny jego zmysły zaczęły mu przypominać, że wraca do rzeczywistości. Do bólu głowy dołączyło poczucie chłodu. Mógłby przysiąc, że to podmuch zimnego wiatru wywołał u niego dreszcze, ale jednocześnie nie zanotował nawet najmniejszego ruchu powietrza. Dookoła było również dziwnie cicho, miał wrażenie jakby znajdował się na odludziu albo nawet w próżni. To skłoniło go do refleksji, że ten nienaturalny krajobraz wcale nie musi być prawdziwy i dalej śni. Rozejrzał się dookoła szukając jakiegokolwiek zahaczenia w rzeczywistości, ale żadna rzecz w jego otoczeniu nie chciała mu udzielić odpowiedzi na nurtujące go pytanie. Tortury jego własnego umysłu trwały w najlepsze. Z odwiecznej walki z samym sobą wyrwał go głos starego:
– Teraz mi powiesz, że niczego nie pamiętasz, prawda? – jego ton nie był oskarżycielki. Bardziej przypominał rozbawionego rodzica, który chce się odrobinę podroczyć z dzieckiem, które pierwszy raz pijane wróciło do domu.
W związku z tym, że faktycznie niewiele pamiętał, a żadna sensowna odpowiedź nie przychodziła mu do głowy, postanowił wlepić wzrok w ziemię i próbował pozbierać myśli. Sztuka ta okazała się jednak wysiłkiem ponad jego możliwości i po paru sekundach, które w jego umyśle trwały wieczność musiał dać za wygraną. W tym momencie jednocześnie zdał sobie sprawę, jak potwornie bolą go mięśnie i jak ogromne fizyczne zmęczenie odczuwa. Rozejrzał się dookoła jeszcze raz. Bezgwiezdne niebo nawet nie starało się rzucać światła na wszystko co go otaczało, ale gdzieś w oddali dostrzegł majaczące kontury miasta. Było poszarpane, niewyraźne i – mógłby przysiąc, że to czuje – smutne. Ponownie zakręciło mi się w głowie. Wlepił wzrok w starego.
– Wiesz dlaczego Ikar spadł z nieba? – ten nagle zapytał.
– Bo poleciał zbyt blisko Słońca. – rzucił niemal odruchowo robiąc skwaszoną minę i mrużąc oczy. Dreszcze, kwaśny smak w ustach i ból żołądka sprawiały, że czuł się niemal jakby miał kaca. – Ale co to ma do rzeczy? – dodał po chwili jakby wracając do rzeczywistości.
– Bzdura. – Starzec z gracją zeskoczył z kamienia i się wyprostował. Był wyższy niż się mogło wydawać. Jego szczupła sylwetka pewnie potęgowała to wrażenie. – Ikar spadł, bo nie był wystarczająco cierpliwy.
– Co?
– Chciał wszystkiego od razu. Nie miał cierpliwości, nie umiał czekać na to co dobre. Niczego nie rozumiesz. – starszy mężczyzna był wyraźnie rozbawiony nierozgarnięciem swojego rozmówcy.
Machnął ręką jak na wariata. Za nic nie mógł sobie przypomnieć jak się tu znalazł. Próbował jakoś poskładać wszystkie wydarzenia do kupy, ale wyraźnie mu to nie szło. Pamiętał głupi sen o niszczeniu świata, swoje nadludzkie moce i to, że padł gdzieś w mieście, a teraz był tu. Nic nie miało sensu. Dlaczego było tak ciemno?
– Najpierw zniszczyłeś wszystko dookoła, ale było ci mało w tym szale.
Co u diabła? Jakim cudem…?
– Słucham? – odwrócił się do starego mężczyzny, który w dalszym ciągu ciepło się uśmiechał. Nie umiał się go bać, chociaż rozsądek podpowiadał mu, że powinien być przerażony tym, co właśnie usłyszał.
– Zniszczyłeś świat. Potem zerwałeś gwiazdy z nieba. Chcesz słuchać dalej?
Świat zawirował. Zaczęło mu się kręcić w głowie i stracił równowagę, jednak zanim zdążył upaść, stary zdołał go złapać. Jak na takiego szczupłego i ruchliwego starszego faceta miał zdecydowanie sporo siły w rękach. Z łatwością go utrzymał i pozwolił się uspokoić.
– Skąd…? – zdołał wybełkotać, ale zanim zdążył powiedzieć cokolwiek więcej, jego rozmówca przerwał mu wpół zdania.
– Im szybciej się z tym oswoisz, tym będzie nam łatwiej. Rozejrzyj się dookoła, to zrozumiesz, że nie kłamię. A potem opowiem ci, co jeszcze zrobiłeś.
Panujący dookoła mrok zdawał się potwierdzać jego słowa. Niewyraźny kształt miasta w oddali faktycznie był jedynie jego zgliszczami. Na niebie nie było nawet jednej gwiazdy, tylko Księżyc uśmiechał się triumfalnie i świecił niewyraźnym blaskiem. Czy oni wczoraj nie rozmawiali?
– To ja to wszystko zrobiłem? – zapytał chowając twarz w dłoniach. Koszmar z postanowił wymknąć się ze snu i przeniknąć do rzeczywistości. – Jak? Przecież to niemożliwe…
Starzec wskazał mu miejsce, gdzie mógł spocząć i zaczął opowiadać. Każde zdanie budowało ponury obraz i pokrywało się z tym co zdołał zapamiętać. Nawet gdyby z całych sił chciał nie wierzyć i uznać to wszystko za brednie, to wszystko co ich otaczało musiało dawać do myślenia. Mrok, cisza jedynie od czasu do czasu przerywana pojedynczym wyciem w oddali, ruiny miasta… Stary ciągnął swoją opowieść już dłuższy czas, ale w dalszym ciągu było ciemno. Świat zdawał się stać w miejscu.
– Kiedy w końcu będzie rano? – przerwał staremu w połowie zdania. Bał się odpowiedzi, bo jego wspomnieniach majaczyła odpowiedź i przerażało go samo jej wspomnienie.
– Nie przyjdzie. Przegoniłeś Słońce.
Mógł przysiąc, że z nieba było słychać szyderczy śmiech.
***
Dzień był piękny i jasny. Wiosna tego roku postanowiła przyjść bardzo wcześnie, z gracją przerywając zimę. Rozmawiali tak jak zwykle, od samego rana.
– Lubię twoje opowieści. W każdej czuć kawałek ciebie. – powiedziało Słońce.
– Są szczere. – podniósł kamyk i gapiąc się w dal cisnął nim w kierunku rzeki. Zwrócił się w kierunku Słońca. – Lubię, kiedy mogę do kogoś trafić tym, co opowiadam. To jak uczenie ludzi piękna.
– Rząd dusz? – usłyszał. Znał ten ton i oczyma wyobraźni widział ten uśmiech.
– Co najwyżej Szczurołap z Hameln. – odpowiedział i zwrócił się w kierunku Słońca. Razem parsknęli śmiechem. Rozumieli się doskonale.
***
Z zamyślenia wyrwał go skowyt dochodzący z daleka. Posmutniał, kiedy dotarło do niego, że nie wróci już do swojego wspomnienia. Tylko to mu zostało w tym ciemnym świecie.
Staruszek siedział tam, gdzie zawsze. Wyglądał trochę inaczej. Jego ubranie delikatnie się sfatygowało, a jemu samemu na twarzy przybyło kilka zmarszczek. Jednak w dalszym ciągu tryskała z niego energia. Ile czasu mogło minąć?
– Zrozumiałeś?
Próbował sobie poskładać w głowie to, co opowiedział mu stary. Najpierw niszczył swój świat kawałek po kawałku, a kiedy zobaczył, że może go zrujnować za jednym zamachem, to nie zastanawiał się ani chwili i po prostu to zrobił. Tłumaczył to sobie tym, że uległ namowie Księżyca. Stary co prawda usilnie tłumaczył mu, że nie powinien zganiać winy na nikogo innego, ale on wiedział swoje. Nie zrobiłby tej głupoty, gdyby nie dał się tak łatwo oszukać. Stary na takie tłumaczenie za każdym razem kręcił głową i mruczał „jeszcze nie, jeszcze nie czas”. „Tylko głupi nie ma wątpliwości” powtarzał też w kółko.
Nie rozumiał tylko, dlaczego Słońce przestało przychodzić i zamieniać noc w dzień. Dlaczego za jego głupotę cały świat pogrążył się w ciemności, a wszyscy, których znał, odwrócili się od niego? Wszystkich innych by przeżył, ale tęsknił za słonecznymi dniami, tęsknił za wiosną. Po koszmarnych nocach zawsze przychodził dzień i wiedział, że warto się męczyć z samym sobą dla tej nagrody. Teraz nie miał niczego, a jego żywot zlał się w jedną mroczną całość. Jego przewodnikiem po tym ciemnym lochu był staruszek. Przez ten czas nawet nie zapytał się go, jak ma na imię ani nawet skąd się tu wziął. Z jakiegoś względu nawet nie czuł takiej potrzeby. A nawet gdyby zapytał, to stary pewnie zbyłby go tym, że mają ważniejsze tematy do rozmowy albo jakąś inną wymówką. Miał wrażenie, że poznali się bardzo dobrze. Czy można inaczej będąc skazanym tylko na siebie?
***
– Zostaniesz?- wyraźnie posmutniał.
– Muszę iść. – odpowiedziało Słońce. Odbyli tę rozmowę setki razy, ale on zawsze musiał o to pytać. Powoli stawało się to męczące.
– Dlaczego nie możesz zostać? – zapytał z dziecięcą naiwnością. Niezdarnie spróbował się przytulić.
– Choćby po to, żeby każdy następny dzień, który przyniosę był przyjemnością. – Słońce wyrwało się z jego objęć.
To nie Słońce zabiło Ikara. To brak cierpliwości.
***
Poczuł dłoń na swoim ramieniu i spojrzał w górę. Staruszek stał nad nim i z uśmiechem kiwał głową.
Mrok
The dreams in which I’m dying are the best I’ve ever had…
Przyzwyczaił się do ciemności. Jednak to nie ona była najgorsza.
Ku swojemu przerażeniu odnotował, że kompletnie stracił rachubę czasu. Z drugiej strony, jakim cudem miało być inaczej, skoro przestał istnieć naturalny podział na noc i dzień? Wcześniej po każdej złej nocy, po każdym koszmarze w końcu przychodziło Słońce i z cierpliwością słuchało, a częściej po prostu pozwalało mu kojąco milczeć i milczało razem z nim. Teraz była tylko noc, więc nie wiedział tak naprawdę, ile czasu spędził w tym stanie. Wiedział tylko, że mrok powoli przejmował kontrolę nad wszystkim, co go otaczało i tylko kwestią czasu będzie jak zacznie przejmować kontrolę nad nim. Zdążył się nauczyć dzięki staruszkowi dużo, ale wiedział, że nawet w świecie bez czasu on nie ma go zbyt wiele.
***
Leżał półprzytomny na gruzowisku. Piękny niegdyś świat został obrócony w ruinę. Domy, które były schronieniem ludzi, zamienił w stertę cegieł i pyłu. Drzewa zamiast dawać cień i oparcie zostały wyrwane z korzeniami i bezładnie rozrzucone po rumowisku. Wszyscy ludzie uciekli. On sam zamroczony, leżał bezładnie dokładnie w tym samym miejscu, w którym padł wyczerpany, twarzą w dół. Strużka śliny zwisała z półotwartych ust. Ze snu wyrwał go ciepły dotyk.
– Muszę iść. – powiedziało Słońce z wyraźnym wzruszeniem.
– Przecież dopiero… – ocknął się i dźwignął głowę, ale okazało się to wysiłkiem ponad jego siły. Ciężka głowa momentalnie upadła i wyrżnęła w ziemię. Zamglonymi oczyma spojrzał na Słońce i zanim cokolwiek zdążył powiedzieć, to mu przerwało.
– Będziesz musiał sobie poradzić. – Fali łez już nie dało się zatrzymać. – Ja już nie dam rady.
Koszmar się ciągnął. Kolejny zły sen. Umysł, okropny umysł, ciągle w ruchu. Nie dawał spokoju. To wszystko mu się śni. Kiedy się obudzi będzie lepiej, nie będzie Księżyca, nie będzie kłamstw, nie będzie jego obietnic, wlewanych mu do głowy.
– Dlaczego? – wybełkotał. Bolała go głowa, wnętrzności paliły, a kwaśny smak w ustach sprawiał, że chciało mu się wymiotować.
– Jesteś egoistą. – Słońce było chłodne. Wyzbyło się wszystkich emocji i z obojętną miną patrzyło w dal.
Podjął niebotyczny trud, żeby wstać – najpierw na kolana, potem nieporadnie usiadł, by dźwignąć się na dwie nogi. Zachwiał się, ale ustał. Patrzył prosto w Słońce, ale ono go wcale nie oślepiało. Już nie miało tego blasku, nie świeciło dla niego.
– Swoimi ramionami strąciłeś gwiazdy z nieba i zniszczyłeś ten piękny świat. Nie umiesz się dzielić, nie umiesz dać czegokolwiek od siebie.
Stał jak wryty z trudem hamując łzy. W końcu pękł i skrył twarz w dłoniach zanosząc się płaczem.
– Mogłeś mnie wynieść na tych ramionach wysoko, a zamiast tego wolałeś pić kłamstwa i obietnice. Strąciłeś nimi z nieba wszystko, co miałeś. Na zawsze.
Kiedy przestał płakać i odsłonił twarz nikogo już nie było przy nim. Zaczął biec przed siebie na oślep aż padł z wycieńczenia.
***
Wtedy niczego nie rozumiał. Teraz to wszystko miało sens. Pozostało mu tylko spędzać czas na myśleniu kim by był, gdyby to się nie wydarzyło.
Snuł się bez celu, nie mogąc znaleźć jakiegokolwiek sensu w tym ciemnym świecie. Ciągle liczył na to, że to kolejny ponury dowcip jego umysłu, że znajduje się w jakimś wyrafinowanym koszmarze, ale jednocześnie zdawał sobie sprawę, że to wszystko trwa zbyt długo. A może nie? Może jest tu ledwie chwilę i ten sen zaraz się skończy? Nie, zdecydowanie zbyt wiele rozmów odbył ze staruszkiem, zbyt wiele pamięta. Poza tym ten cholerny świat wyraźnie umierał na jego oczach, według wszelkich reguł logiki. Wykrwawiał się po okrutnym ciosie jaki on sam mu zadał. Kiedy sobie przypominał o swojej głupocie, o swojej łatwowierności i temu jak bardzo dał się oszukać, miał ochotę krzyczeć. Ale i to z czasem minęło, bo frustrację i złość zastąpiła apatia. Nie mógł już niczego zrobić, nie mógł cofnąć tego co zrobił ani tego naprawić. Odliczał czas do końca. Godził się z tym.
Przestał rozróżniać ludzi. Zaraz po przebudzeniu znajdował się na pustkowiu tylko ze starym, z dala od wszystkich. Jednak podczas wielu wędrówek po okolicy napotykał różne istoty. Na początku jeszcze poznawał w nich znajome osoby, jednak z czasem wszystkie mijane postacie powoli traciły ostrość, w ciemności coraz trudniej było mu odróżniać twarze, a z czasem nawet sylwetki napotkanych osób. Mrużył oczy i wytężał wzrok, ale bez światła wszystkie ludzkie kształty zlewały mu się w niewyraźną masę. Zaczynał rozumieć, że to co powiedział mu starzec o oszukanym świetle Księżyca jest prawdą. Z początku traktował opowieści starego jak urojenia wariata, ale coraz więcej z jego słów zaczynało mieć sens. Próbował się przyzwyczaić do życia w świetle Księżyca, ale wszystko to, co ten oferował, było kłamstwem. Strużka nędznego światła, która pozwalała co najwyżej na postawienie kilku kroków bez przewracania się o własne nogi. Reszta była tylko ładnie opakowanym oszustwem, mętną obietnicą bez pokrycia. Był zły na siebie, że dał się złapać na te kłamstwa.
Nawet staruszek marniał w oczach. Co prawda dalej miał ten sam błysk w oku i dziarskość w ruchach, ale wyglądał zupełnie inaczej. Siwa czupryna wyraźnie się przerzedziła, a na twarzy pojawiło się więcej zmarszczek. Dalej opowiadał z takim samym entuzjazmem, jednak było widać jak na dłoni, że bez Słońca cały świat marnieje i umiera.
W oddali unosiło się żałosne wycie. Od kiedy wszyscy ludzie zaczęli się zamieniać w ciemne postaci bez kształtu, również ich sposób mówienia się zmienił. Jeszcze po przebudzeniu był w stanie rozróżniać pojedyncze słowa, które z czasem przeszły w krzyk. Wiedział, że krzyczą ze złości na niego za to, że zrujnował ten świat. Nauczył się unikać ludzi i jakoś radził sobie z wyrzutami sumienia. Jednak z czasem krzyki przeszły w przeraźliwe jęki, ni to ludzkie, ni to zwierzęce. Ciemne postaci były jak zjawy, które nawiedzały go w koszmarze jakim stało się jego życie. Próbował uciekać, ale potworny skowyt niesiony przez echo w tym pustym, zrujnowanym świecie i tak go zawsze doganiał.
Nie widział sensu dalszej męki. Nawet jego rozmowy z jedynym człowiekiem, który mu został zrobiły się bardziej ponure. Stary dalej opowiadał z entuzjazmem godnym profesora, wchodził w intelektualne spory i punktował swojego rozmówcę, ale tematy, na jakie rozmawiali były coraz trudniejsze. Obaj czuli, że zbliża się koniec tej osobliwej znajomości.
– Bardzo długo ratowałeś mnie przez obłędem. – powiedział gapiąc się w dal. Poszarpane ubranie, zaniedbane włosy, mgła w oczach i skulona postawa dawały kompletny obraz upadku.
Starszy mężczyzna westchnął. Nawet jego cierpliwość miała granice, ale nie zdobył się na złość, po prostu przyjął karcący ton.
– Nie jestem tu od tego, żeby cię ratować przed czymkolwiek.
– To świetnie, bo za cholerę ci się to nie udało. – odgryzł się, ale po chwili pożałował. Nie chciał zrazić do siebie ostatniej przychylnej istoty na tym świecie. – Przepraszam. To znaczy…
– Nie jestem tu, żeby cię ratować, ale żebyś coś w końcu zrozumiał. To nie świat się od ciebie odwrócił, tylko ty zwróciłeś go przeciwko sobie. Zniszczyłeś to, co dobre i wszystkich przegoniłeś. Nawet gdyby o to chodziło, to nie został już nikt chętny, aby cię ratować. Sam do tego doprowadziłeś.
– Chciałem ukarać świat, ale poszedłem na dno razem z nim. – pokiwał głową, powoli zaczynając rozumieć.
– Świat sobie doskonale radził bez ciebie i będzie sobie równie dobrze radzić, jak już ciebie zabraknie. Przestań być taki samolubny.
– Samolubny?
-Tak. Jesteś egoistą. Świat nie istnieje tylko dla ciebie, nie jesteś jego centralnym punktem. Jesteś częścią większej całości. Robiąc cokolwiek zostawiasz ślad. Myślisz, że ludzie chcą się dać wiecznie ciągnąć w dół, tylko dlatego, że ty masz taką potrzebę? Chciałeś ukarać samego siebie, a przez swoje poczucie winy zrujnowałeś świat wszystkim dookoła.
Nie był zaskoczony. Sam już dawno temu doszedł do takich wniosków, jedynie bał się je formułować i mówić o nich głośno. Był zdziwiony, że nagle staruszek jest z nim tak szczery. Wcześniej mówił zagadkami, dawał mu samodzielnie dochodzić do wszystkiego, a teraz postanowił nim po prostu wstrząsnąć. Widocznie nawet on miał swoje granice, jednak miał świętą rację. Ile jeszcze istot pociągnie za sobą na dno? Podjął decyzję. To było jedyne rozwiązanie.
Zerwał się na równe nogi i zaczął biec. Co rusz odwracał się, żeby zobaczyć czy jego przewodnik go goni, ale w mroku nie mógł dostrzec zbyt wiele. Wiedział, że stary nie pochwali jego decyzji, ale tak należało zrobić. Ta dziwna podróż musiała się w tym sposób skończyć. Czuł to od dłuższego czasu, po prostu nie miał odwagi tego zrobić. Biegł ile sił w nogach, a żałosny skowyt zdawał się zbliżać. Jego demony deptały mu po piętach. Już za chwilę, zaraz to się skończy, zdoła uciec od obłędu…
Kiedy dobiegał do przepaści skowyt przeszedł w przeciągłe wycie. Nie był pewny, ale mógł przysiąc, że w mroku minął parę ciemnych kształtów, które jakby z premedytacją wyły mu do ucha, żeby po raz ostatni skołatać jego nerwy. Jeszcze chwila, już prawie koniec… Przystanął zdyszany. Wycie bezkształtnych postaci wierciło mu dziurę w głowie. Teraz był pewny, że zjawy są dookoła niego i w swojej złośliwości postanowiły odprowadzić go w tej drodze. „Należy mi się” – pomyślał. Kiedy jego serce się uspokoiło i odzyskał równowagę stanął jak wryty. Skowyt coraz bardziej przypominał płacz.
Nie chciał nawet o tym myśleć. Zwariował. Popadł w obłęd. Mrok wygrał. Nie, to nie mógł być płacz. To straszne wycie tych piekielnych stworzeń od dłuższego czasu gnało go na skraj szaleństwa, dosłownie pędziło go nad tę przepaść. Nie, dosyć. Trzeba to skończyć. Dosyć poczucia winy, dosyć słuchania tego ryku.
Walczył ze sobą. Usiadł na skraju przepaści i słuchał kręcąc głową z niedowierzaniem. Wpatrywał się w mrok przed sobą. Nie zwariował. Wszystkie żywe istoty zgromadziły się dookoła niego i płakały. Przez moment był nawet przekonany, że w ciemnych kształtach jest w stanie rozróżnić pojedyncze twarze. Jednak nikt się do niego zbliżał.
– Teraz rozumiesz? – usłyszał znajomy głos.
– Niczego już nie rozumiem. Jestem zmęczony. – wychrypiał w dalszym ciągu gapiąc się w mrok, jakby chcąc dostrzec dno przepaści.
– To ty zrezygnowałeś z tego świata. Najpierw chciałeś go zniszczyć, odwróciłeś się od wszystkich i chciałeś uciec.
Spojrzał na staruszka. Wszystko się nagle ułożyło w jego głowie.
– Oni płaczą za mną? Dlaczego w takim razie nikt mnie nie zatrzymał?
– Sam się zatrzymałeś. – położył mu rękę na ramieniu i odwrócił się na pięcie.
Skowyt ustał. Cisza była błoga. Było na tyle cicho, że dało się usłyszeć powoli oddalające się kroki starego. Spuścił wzrok i spojrzał w dno przepaści. Nie dostrzegł tam absolutnie niczego. Podniósł oczy i spojrzał w dal.
Na niebie nieśmiało zaświeciła pojedyncza gwiazda. Poczuł jak łza płynie po jego policzku. Za horyzontem wstawał dzień. Siedział i nie mógł uwierzyć w to, jaki świat jest piękny.