Zapraszam dziś na drugi fragment (trzy kolejne rozdziały) mojej niedokończonej książki „Gram tak dalej”. Miłej lektury!
Rozdział III
„Karty to wojna ukryta pod maską sportu.”
Z kręgielni do kasyna
Decyzja o rzuceniu pracy i przejściu na pokerowe „zawodowstwo” była szalona i spontaniczna, ale całkowicie w moim stylu, a kiełkowała we mnie dość długo. Grywałem przez ostatni rok coraz częściej, coraz więcej, na coraz grubsze stawki. Poker wciągnął mnie, pochłonął, myślałem już prawie wyłącznie tylko o tym – gdzie dziś zagrać, jaka będzie gra, kto przyjdzie. Codziennie poznawałem nowych ludzi, a przez całe życie byłem człowiekiem bardzo towarzyskim, więc cała masa nowych znajomych i kolegów bardzo mi się podobała. Byłem w swoim żywiole, bez dwóch zdań.
Pierwsze gry w karty poznawałem już jako dziecko, gdy grałem we wszystko, co tylko wymyślił człowiek. Od Czarnego Piotrusia i wojny, przez makao, tysiąca, remika, kanastę, kierki, aż w końcu po brydża i pięciokartowego pokera. A po drodze jeszcze pewnie milion innych gier karcianych. Gdy poznałem więc texas holdem było w zasadzie pewne, że zakocham się szybko i na zabój. Tak się też stało.
Pierwsze kontakty z holdemem miałem na kręgielni. O mojej grze w bowling opowiem Wam jeszcze później więcej, teraz wspomnę tylko o tym, że w pewnym momencie cała nasza ekipa bowlingowa zaczęła szukać rozrywek po turniejach. Wyjeżdżaliśmy gdzieś praktycznie co tydzień, graliśmy w kręgle od rana do wczesnego wieczora, ale później zaczynały się „zajęcia w podgrupach”. Do wyboru były takie atrakcje, jak zwykła alkoholowa najebka czy pójście do kasyna, niektórzy lubowali się też w poszukiwaniach dam do towarzystwa w lokalnych agencjach, a jeszcze inni dalej grali w bowling (tyle, że na kasę) do białego rana lub zamknięcia kręgielni.
Mnie kręciły rozrywki karciane, więc jeśli nie lądowaliśmy w kasynie na pokerze karaibskim, to graliśmy w jakieś dziwne, wymyślane przez nas odmiany pokera pięciokartowego. Teraz można to określić jako fixed limit, co będzie zapewne najbliższe prawdy. Ale wtedy Grzesiek Mikielewicz, znany obecnie w świecie pokerowym jako Warsaw, ale wówczas noszący ksywę Dude, jako pierwszy pokazał nam holdema. Był to rok 2005. Klasyczny pięciokartowy poker odszedł szybko do lamusa, a nastały nowe czasy. Czasy texas holdem! Dość szybko skończyło się to tym, że rozrywki w pokera stały się niemalże ważniejsze od turniejów bowlingowych, na które przecież przyjeżdżaliśmy. Kilku z nas „zahaczyło się” na dobre. Na tyle, że parę osób z tej bowlingowej ekipy – podobnie jak ja – żyje z pokera i pokerem do dnia dzisiejszego (lub przynajmniej żyło przez wiele lat).
Wreszcie zaczęliśmy szukać pokera trochę bardziej zorganizowanego niż te nasze małe, prywatne gierki na kręgielniach. W Warszawie mogliśmy wtedy trafić tylko w jedno miejsce – do Baru Alternatywnego na Ursynowie. Rozgrywana tam co tydzień Warszawska Liga Pokera była wtedy w momencie wielkiego rozkwitu i stała się dla mnie i dziesiątek innych pasjonatów pokera w stolicy miejscem kultowym. O WLP zdążymy sobie tu jeszcze oczywiście porozmawiać, bo Bar Alternatywny zasługuje na specjalne miejsce w tej książce.
Kolejnym krokiem była oczywiście wizyta na pokerze w kasynie. Opowieść z pierwszego rozdziału miała miejsce w hotelu Hyatt, bo wtedy to tam działo się najwięcej. Tam większość z nas stawiała swoje pierwsze kroki w poważnej grze cashowej oraz turniejach. Mój tygodniowy kalendarz powoli zapełniał się więc kolejnymi pokerowymi eventami, a czas wolny, który do tej pory praktycznie w całości wypełniał mi bowling, teraz w sporej mierze zajęty był również przez pokera.
Te wszystkie pierwsze razy
Rany, wspominam tamte czasy z takim rozrzewnieniem… Te pierwsze emocje, te pierwsze wygrane, pierwsze udane blefy, przy których zawsze byłem przekonany, że zaraz ktoś mnie przejrzy i sprawdzi i najem się wstydu przy stole. Ale były to też oczywiście pierwsze bezkarcia, porażki i bad beaty, z którymi moje ego i chora ambicja nie umiały sobie często radzić. W bowlingu osiągnąłem prawie wszystko, na co było mnie stać – byłem jednym z najlepszych zawodników w kraju, reprezentantem Polski, wielokrotnym medalistą wszystkich najważniejszych imprez bowlingowych. Przyzwyczaiłem się do wygrywania! Zawsze chciałem wygrywać we wszystko, w co gram. Gdy przegrywałem w tysiąca z dziadkiem, to graliśmy tak długo, aż w końcu to ja wygrałem. Porażek nienawidziłem! Wszędzie musiałem być pierwszy! I wtedy przyszło zderzenie z czymś, co obecnie znam pod pojęciem wariancji.
Zanim początkujący gracz zrozumie, że w pokera nie wystarczy mieć lepszej ręki, że zdarzają się coolery i bad beaty, a o losach rozdania często decyduje po prostu zwykły fart, ale najczęściej po prostu umiejętności graczy, mija zazwyczaj sporo czasu. Nigdy nie należałem do osób cierpliwych, za to zawsze należałem do osób bardzo ekspresyjnie wyrażających swoje emocje. Szybko dałem się więc poznać przy pokerowych stołach, bo zarówno porażki, jak i wygrane, potrafiłem odpowiednio „uczcić”, najczęściej drąc ryj na cały regulator. Głównie po porażkach… Przegrane uważałem za całkowitą niesprawiedliwość.
Mimo wszystko do dalszej gry mobilizowały mnie zarówno wygrane, jak i przegrane. Każde kolejne rozdanie, każdy turniej, każda noc na cashu – wszystko przynosiło mi mnóstwo nowych emocji i wrażeń, ale przede wszystkim sporo doświadczenia, które zacząłem wykorzystywać coraz częściej. Moim największym atutem przy pokerowym stole były zamiłowanie do wszelkich gier karcianych oraz… doświadczenie zdobyte przez lata pracy w windykacji! Przez całe lata ścigając dłużników, rozmawiając z nimi czy negocjując spłaty długów, naoglądałem się ludzkich reakcji, a kłamstwo czy ściemnianie potrafiłem u ludzi wyczuć na kilometr. Przy pokerowym stole ma to ogromne znaczenie, bo po prostu człowiek nie daje się tak często blefować, jak chcieliby tego przeciwnicy. Wciągałem więc rywali w dyskusje, aby po ich reakcjach starać się rozpoznać prawdziwą siłę ich rąk. Z tego też powodu do dzisiaj zdecydowanie bardziej wolę grę na żywo niż pokerowe potyczki online.
Po rzuceniu przeze mnie pracy byłem nastawiony niezwykle entuzjastycznie do mojego nowego pomysłu na życie. Zdecydowanie mniej optymizmu przejawiała moja żona Gosia, dla której moja decyzja była po prostu idiotyczna i kompletnie niezrozumiała. Miałem zawód w ręku, świetną pracę, byłem dobrym specjalistą w swojej dziedzinie, robiłem to od kilkunastu lat z dużymi sukcesami, a nagle rzucam wszystko, żeby zająć się grą w zasrane karty – mniej więcej tak to pewnie widziała i zapewne miała sporo racji w swoim sposobie myślenia. Mnie już jednak nie była w stanie przekonać. Wsiąkłem w świat pokera bezpowrotnie, tam widziałem swoją przyszłość, tylko to mnie kręciło. Dla Gosi liczyła się jednak o wiele bardziej stabilizacja finansowa i bezpieczeństwo rodziny, a ciężko było zagwarantować przecież cokolwiek, a już na pewno nie regularne wygrane, z których mielibyśmy żyć. Jak się później wielokrotnie okazywało, rację mieliśmy w tym wypadku oboje…
***
Rozdział IV
„Zadbaj o swoje ciało. To jedyne miejsce, jakie masz do życia.”
Od treningu do treningu
Nie mam pojęcia, jak ułożyłoby się moje życie, gdyby nie sport, a dokładnie rzecz ujmując siatkówka. O wszystkim zdecydował przypadek, który później wielokrotnie kierował moimi losami w życiu. W drugiej klasie szkoły podstawowej biegałem sobie po szkolnych korytarzach, gdy dorwał mnie nauczyciel wychowania fizycznego w naszej szkole, pan Kukuś. Bez słowa pociągnął mnie na dół, do sali gimnastycznej, a gdy ja byłem już bliski płaczu, bo myślałem, że czeka mnie jakaś kara za bieganie, ten ustawił mnie przy ścianie, gdzie miał miarkę do mierzenia wzrostu. Pokiwał głową, pomlaskał, popytał, a wkrótce potem dostałem pierwsze zaproszenie na treningi siatkarskie.
Przez pierwsze kilka lat chodziłem tam nieregularnie i niechętnie. Wszyscy byli starsi ode mnie, nic nie umiałem, wszystko kaleczyłem, a to zniechęcało do mocniejszego wysiłku. Jednak mniej więcej od czwartej klasy zacząłem się przykładać coraz mocniej, na treningach pojawiałem się już częściej i szło mi coraz lepiej. I wreszcie pokochałem siatkówkę. Dawała szansę bezpośredniej rywalizacji zarówno drużynowej, ale także indywidualnej, a ja miałem gdzie wyrzucić z siebie niespożyte pokłady drzemiącej we mnie energii. Wkrótce nie widziałem świata poza siatkówką. Gdy byłem w szóstej klasie trenowałem już regularnie w klubie MKS MOS Wola Warszawa, jeżdżąc kilka razy w tygodniu przez całą Warszawę na treningi. MOS był (obok MDK Warszawa) potęgą w młodzieżowej siatkówce w stolicy. Szkolenie stało na bardzo dobrym poziomie, klub współpracował z kilkoma szkołami w mieście, w tym z moją podstawówką. Z każdego rocznika wychodzili zawodnicy do seniorskich drużyn z całego kraju.
Nie były to jednak czasy tak dobre dla siatkówki, jak ma to miejsce obecnie. Sport ten nie był tak popularny, przede wszystkim dlatego, że ani polskie kluby, ani tym bardziej reprezentacja, nie odnosiły w latach osiemdziesiątych żadnych sukcesów. W Warszawie nikt nie kibicował żadnym siatkarzom, a Legia walczyła o utrzymanie w drugiej lidze. My jednak byliśmy oddani treningom w stu procentach.
Mieliśmy doskonałą drużynę. Już nie chodzi nawet o poziom sportowy, ale o klimat w szatni i poza boiskiem. To była naprawdę genialna ekipa świetnych kumpli, dzięki czemu na każdy kolejny trening śmigało się z czystą przyjemnością. Do klubu latałem wraz z moim kumplem z bloku obok, rok młodszym ode mnie Jarkiem, zwanym Bykiem. Szybko się zaprzyjaźniliśmy, bo Byku był niezwykle wesołym chłopakiem, bardzo inteligentnym, z szybką, ciętą ripostą. Dogadywaliśmy się doskonale.
Pisałem wcześniej o mało ciekawych klimatach panujących na Targówku. Siatkówka skutecznie odciągała mnie wtedy od wszystkich pokus i niebezpieczeństw osiedlowego życia. Zwyczajnie brakowało na to czasu, a ja prowadziłem absolutnie sportowy tryb życia. Obiecałem sobie, że nie będę palił papierosów i pił alkoholu, więc gdy zająłem się tylko treningami udawało mi się to bez problemów. Jasne, do czasu, ale o tym później…
Rytm dnia wybijała mi więc głównie szkoła i treningi. Wracałem do domu po lekcjach, jadłem obiad, brałem torbę z ciuchami i jechałem na drugi koniec miasta na trening, po którym wracałem zziajany do domu i szedłem spać.
Trzeba szczerze powiedzieć, że pomimo wszystkich treningów, obozów, litrów wylanego potu, setek godzin na hali i całego swojego zaangażowania, nie byłem na tyle pracowity, żeby osiągnąć w siatkówce coś więcej. To nie były dobre czasy, nikt wtedy nie wiedział tego wszystkiego, co wiemy dzisiaj. Nikt nas nie mobilizował, nie mówił nam o przyszłych sukcesach, trenerzy (choć fajni goście) rzadko nas chwalili, a każdy z nas wiedział, że perspektywy były raczej mizerne, żeby z takiej siatkówki móc kiedyś wyżyć. Ja dorastałem i zaczynałem mieć trochę inne zainteresowania w szkole średniej (tak, dokładnie – babeczki!), a na dodatek zacząłem mieć coraz poważniejsze problemy z kolanami i w końcu skończyłem treningi. Wciąż jednak wspominam tamten czas jako absolutnie doskonały w moim dzieciństwie i wczesnej młodości.
NRD – Dziki Zachód
To dzięki siatkówce wyjechałem też po raz pierwszy za granicę. Dziś wydawać się to może komuś śmieszne, ale wtedy wyjazd z kraju był praktycznie nierealny dla 99% społeczeństwa. Wyjeżdżaliśmy kilka razy, co prawda „tylko” do dawnego NRD, czyli komunistycznych Niemiec Wschodnich, ale dla nas był to i tak kosmos. Aby wtedy opuścić Polskę należało mieć paszport (o który było niezwykle ciężko, a na dodatek dokumenty takie były wydawane bardzo różne, my mieliśmy tylko na kraje dawnego bloku wschodniego) oraz książeczkę walutową, na podstawie której można było legalnie w banku kupić obcą walutę (w minimalnych ilościach).
Pamiętam, jak wyjechaliśmy pierwszy raz do Berlina Wschodniego, byłem wtedy w siódmej klasie. Mieliśmy zagrać w dużym międzynarodowym turnieju siatkarskim z ekipami z różnych krajów, m.in. z NRD, ZSRR czy Czechosłowacji. Nasz trener, nieżyjący już niestety Mirek Gregoruk, wpadł na pomysł, jak zarobić kilka dodatkowych marek (ówczesna waluta w NRD) i każdy z nas oprócz bagażu miał ze sobą… sztuczną choinkę! Był wczesny grudzień, a trener kupił ich tyle, że każdy z nas musiał mieć jedną ze sobą, jako „prezent dla kolegów z drużyny gospodarzy”. Zaraz po tym, jak dojechaliśmy pociągiem do Berlina poszliśmy całą drużyną z tymi choinkami na Alexanderplatz w centrum miasta i stojąc w przejściu podziemnym sprzedaliśmy wszystko dosłownie w kilka minut.
Za to z powrotem wracaliśmy zapakowani luksusowymi towarami z Zachodu! Choć enerdowski Berlin należał również do bloku państw proradzieckich, to jednak w sklepach było o wiele więcej towarów, o których my mogliśmy jedynie marzyć w Polsce. Wraz z Bykiem wylądowaliśmy wtedy w środku nocy na Dworcu Wschodnim na warszawskiej Pradze i na piechotę szliśmy z zapakowanymi plecakami przez najgorsze rejony Pragi Północ do domu. Mieliśmy pomarańcze, czekolady i inne słodycze, nowiutkie pary butów siatkarskich, istny Pewex! Możecie sobie wyobrazić, jak zesrani byliśmy idąc przez Szmulki, najgorszą praską mordownię i wylęgarnię bandziorów wszelkiej maści.
***
Rozdział V
„Historyk to prorok patrzący wstecz.”
Pokerowe Eldorado
Jestem prawie pewien, że przeważająca grupa osób zajmujących się obecnie pokerem nie ma nawet bladego pojęcia, jak wyglądały jego początki w naszym kraju. Stwierdzam to obserwując od lat polskie środowisko i patrząc choćby na to, jak odbierany był mój cykl „Jurassic Poker”, który prowadziłem kiedyś na jednym z pokerowych portali. Opisywałem w nim tematy i wydarzenia z czasów „przed potopem”, czyli praktycznie wszystko to, co działo się w naszym pokerze przed pierwszą ustawą hazardową wprowadzoną przez rząd Platformy Obywatelskiej rękami Jacka Kapicy od 1 stycznia 2010 roku. I za każdym razem czytałem podobne komentarze – to niemożliwe, to się nie działo, nierealne, co to były za czasy etc.
Prawda jest jednak taka, że życie pokerzysty w latach 2005-2009 to było istne Eldorado! Mieliśmy wszystko, co mogliśmy sobie wymarzyć. Oprócz wielu prywatnych gier (w Warszawie od Baru Alternatywnego i WLP, aż po cashówki na bardzo drobne stawki w klubie bilardowym Arena, ale takich miejsc w Polsce było mnóstwo, bo grano wszędzie) mieliśmy kasyno w hotelu Hyatt, a wkrótce potem swoje podwoje otworzył przed nami Olympic w Hiltonie. W tych dwóch miejscach odbywały się imprezy pokerowe, o których teraz nawet nam się nie śni. Cash games można było grać codziennie, a stawki nie miały żadnego znaczenia, bo każdy znalazł zawsze coś dla siebie. W hotelowych kasynach dawcy i turyści niemający większego pojęcia o pokerze sami wpychali nam się w ręce. Najlepsi mogli grać w cyklach European Poker Tour czy Unibet Open. W Hyatcie co chwila organizowano nam duże turnieje, jak choćby słynna Strefa Live sponsorowana przez internetowego giganta, PokerStars. W Hiltonie turniejów z wpisowym od kilkuset do kilku tysięcy złotych nie brakowało, odbywały się praktycznie ciągle. Co w tym wszystkim najlepsze – niewielu z nas umiało wówczas naprawdę dobrze grać, więc wystarczyło mieć niewielką przewagę nad resztą przeciwników, żeby regularnie wygrywać spore pieniądze. I nie przesadzam tu ani odrobinę.
Weźcie pod uwagę, że w tamtych czasach nie było w Polsce praktycznie żadnych materiałów szkoleniowych. Internet nie był jeszcze miejscem, gdzie można było znaleźć wszystko na każdy temat, a na pewno nie można było tego powiedzieć o pokerze. Naszym jedynym źródłem informacji w latach 2005-2007 było legendarne miejsce – forum.pokerzysta.pl. To tam trwały setki dyskusji na tematy pokerowe i wszystkie mniej lub bardziej pokera dotyczące. O książkach czy portalach szkoleniowych i informacyjnych nawet nikt nie myślał. Wydanie w Polsce pierwszego tomu książki Dana Harringtona było takim wydarzeniem, że z tej okazji zrobiono mega wypasioną imprezę z turniejem w kasynie w Hyatcie.
W codziennych turniejach przepychaliśmy się w zasadzie w tym samym gronie przez całe miesiące. Oczywiście do naszego środowiska wciąż dopływała świeża krew, bo był to naturalny ciąg zdarzeń. Wiele osób przechodziło tę samą drogę co ja – małe prywatne gry, pierwsze lizanie pokera z kolegami, malutkie stawki, później wejście na trochę głębszą wodę w Barze Alternatywnym i na Warszawskiej Lidze Pokera, następnie poważniejsze gry w kasynach, zarówno w turniejach, jak i na cash games. Gdy ktoś osiągnął ten poziom, ten już raczej z niego nie schodził. Kolejnym etapem były już wyjazdy na turnieje zagraniczne. Jasną sprawą było też to, że prawie każdy próbował swoich sił w pokerze online. Graliśmy bardzo dużo, większość z nas codziennie meldowała się gdzieś na grze.
Było to możliwe dzięki temu, że w kasynach mieliśmy naprawdę dobre źródełka napływającej do naszych kieszeni kasy od totalnych amatorów, dla których wieczór z nami przy stole był jedynie formą rozrywki. Dziś takich pokerzystów określa się ładnie mianem graczy rekreacyjnych, dla nas wtedy byli źródłem utrzymania pokerowego ekosystemu – zanim zaczęliśmy ogrywać z pieniędzy siebie nawzajem, to najpierw wyjmowaliśmy je z portfeli im.
Jeden z najsłynniejszych pokerzystów i hazardzistów w historii, Nick „the Greek” Dandalos, powiedział kiedyś słynne słowa – poker to sztuka cywilizowanego rabunku. Wiedział co mówi, jak mało kto. Szacuje się, że podczas swojej kariery wygrał i przegrał w kasynach około 500 milionów dolarów. Te kwoty zwalają dzisiaj z nóg, a przecież działo się to w latach czterdziestych, pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, więc przeliczając to na dzisiejszą wartość pieniądza byłyby to miliardy dolarów. Jednak słowa Nicka obrazują w pewien sposób pokera, zarówno tego dawnego sprzed kilkudziesięciu lat, jak i obecnego, choć o wiele bardziej cywilizowanego niż wtedy. Cóż to jest bowiem poker? Każdy, kto siada do gry chce zabrać wszystko swoim rywalom przy stole, nieważne są stawki, odmiany i formy gry. Chcemy pokonać przeciwnika i zabrać mu jego pieniądze lub żetony! Czy nie jest to więc jakaś, unormowana zasadami, określona pewnym kodeksem, ale jednak forma rabunku? Zawsze lubiłem to porównanie i skłaniam się ku temu, że „the Greek” miał rację.
Dlaczego lubiliśmy turystów?
Rabowaliśmy więc na potęgę. Każdy dosiadający się do nas turysta nie zdawał sobie nawet pewnie sprawy z faktu, że za chwilę odejdzie od stołu jako golas. Stoją mi przed oczami dwa wydarzenia ze stołów cashowych w Olympicu, które na długo wbiły mi się w pamięć. Pierwsze z nich opisałem nawet kiedyś w jednym ze swoich blogów, więc najlepiej będzie, jak po prostu wrzucę tutaj fragment tamtego tekstu. Odcinek ten nosił tytuł „Dawcą być, czyli dlaczego lubimy turystów?” i miał dwie części, napisane przeze mnie w bardzo sarkastycznym tonie. W pierwszej z nich, noszącej podtytuł „Jak złapać tilt? Krótki przepis”, opisałem kompletnie nieudany dla siebie turniej z rebuyami, na który wywaliłem mnóstwo kasy i odpadłem zaraz po fazie rebuy, czyli bardzo szybko. Druga część nosiła nazwę „Jak wyjść z tiltu? Kolejny krótki przepis” i brzmiała tak:
Po jakże „udanym” dla nas turnieju wypalamy sobie na spokojnie pół paczki fajek w czasie rekordu świata i zastanawiamy się, co ze sobą począć. W domu chora żona nie daje większych szans na wieczorne atrakcje, koledzy grają w najlepsze w turnieju, z którego właśnie nas wywalili, a my mamy w głowie tylko jedną myśl – poker to cholernie niesprawiedliwa gra, bo jesteśmy przecież lepsi, a wcale nie wygrywamy! Zrozpaczeni kierujemy swoje kroki do kasynowego baru i już mamy zamawiać pierwszego z całej serii wieczornych drinków, które mają w nas ugasić nasz ból i cierpienie, gdy widzimy na horyzoncie grupkę wesołych zagranicznych turystów niebywale interesujących się wydarzeniami na pokerowych stołach.
Wpadamy więc na genialny pomysł, aby zaproponować zbłąkanym duszyczkom towarzyską grę na stawki, w których zapłacenie big blinda może spowodować co najwyżej uśmiech na ich twarzach. Szybko kompletujemy skład, bo kilku kolegów też chce poznać obcą nam kulturę przyjezdnych i zaczynamy grę, będąc jednak dalej w stanie – powiedzmy sobie szczerze – podwyższonego ciśnienia po naszym „spektakularnym” występie w turnieju. W przeciągu kilku najbliższych minut z wydarzeń na stole dowiadujemy się, że nasi goście mają dość blade pojęcie o holdemie, natomiast o grze w omahę prawie żadnego, poza tym, że może kiedyś ktoś im opowiadał, że taka gra istnieje.
Po następnych minutach spędzonych w ich jakże miłym towarzystwie wiemy też, że ich karty kredytowe działają i mają chyba dość wysoki limit wypłat. Wiemy o nich również to, że nasi kompani lubią spacery, bo dość często chodzą się przejść do pobliskiej kasy lub bankomatu. Widać, że są wysportowani, bo wędrówki te nie męczą ich i nie wprawiają w zły nastrój. Wręcz przeciwnie, z każdym wypitym kufelkiem naszego polskiego piwka humor im się poprawia i są coraz bardziej szczęśliwi. Również i my nie mamy powodów do wielkiego smutku, ponieważ właśnie odrobiliśmy straty poniesione w turnieju oraz zarabiamy na kolejnych kilkanaście najbliższych. Koledzy, którzy przyszli nas wspierać w nawiązywaniu nowych znajomości też są weseli, im także złotówki przyniesione przez naszych nowych przyjaciół zajmują sporo miejsca na stole. Czyli mamy sielankę! Karty nam się podobają, trafiamy prawie każdego flopa, a nasi obcojęzyczni koledzy nie wierzą nam, że mamy np. nutsowego strita i usilnie chcą go zobaczyć płacąc za tę przyjemność stertą swoich żetonów, posiadając marnego seta lub dwie niskie pary. Po raz kolejny nie wierzą nam w nasz najwyższy możliwy kolor, mimo że dajemy im wyraźnie o tym znać naszym zagraniem za 1.500 zł. Ciekawość ponad wszystko i kolega mówiący w obcym języku dowiaduje się od nas, że owszem jego kolor na ósemce jest niezły, ale nasz na asie jest odrobinkę lepszy.
W ten sposób spędzamy sobie kolejne godzinki, a czas płynie nam szybko. W końcu mamy mały problem, bo nastąpiła chyba jakaś poważna awaria techniczna. Mianowicie coś musiało stać się z kartami kredytowymi naszych przemiłych gości. Po kolei bankomat odmawia (należnych im przecież) kolejnych wypłat! Ten skandal, nie wahamy się użyć wręcz słów – międzynarodowa afera! – poważnie burzą spokój i sielankę przy naszym stole, nasi goście nie mają bowiem pieniążków na odkrywanie następnych tajemnic holdema i omahy. Naprawdę oburzeni żegnamy się z nimi nad ranem i umawiamy na spotkanie już wkrótce, zaraz po naprawieniu tej paskudnej awarii. Taszcząc do kasy stosy żetonów zastanawiamy się, po jaką cholerę nam jakieś kino czy jakaś restauracja i dziękujemy pokerowym bożkom za zesłanie kataru i gorączki na naszą małżonkę…
Tego dnia wygrałem przy stole cashowym ponad 10.000 zł na stawkach 5/5. Miło, nie? Puściliśmy trzech Włochów do domu w przysłowiowych skarpetkach. Ale takich okazji było zdecydowanie więcej, zdarzały się dość regularnie. Któregoś dnia siedzieliśmy przy jednym ze stołów we własnym gronie, gdy do pustego stolika obok dosiadł się dystyngowany, elegancki, starszy pan z młodszą od siebie towarzyszką, rozłożył przed sobą całą stertę banknotów i powiedział do swej damy coś w stylu „Kochanie, a teraz pokażę ci, jak się gra w pokera”. Nie trzeba było nikomu dwa razy powtarzać, miejsca wokół starszego pana zapełniły się dosłownie w sekundę. Posiedział z nami może półtorej godziny, zostawił na stole kilkadziesiąt tysięcy i wraz ze swoją panią opuścił kasyno.
Drugie wydarzenie odbiło się szerokim echem nie tylko wśród warszawskiej społeczności pokerowej, ale również miało swoje późniejsze reperkusje. Była to wizyta w Olympicu słynnego „doktora Tomka z Ostrołęki”.
Doktor Tomek z Ostrołęki
Wspomniany Tomek nie był z zawodu żadnym doktorem, broń Boże. Dostał od nas jednak taki „pseudonim artystyczny”, bo w przeciągu dwóch tygodni, które spędził na grze w Hiltonie „wyleczył” portfele większości warszawskich pokerzystów. Wszystko zaczęło się bardzo niewinnie. Któregoś dnia zostaliśmy już nad ranem w kasynie we trzech – moich dwóch wiernych ziomków, Clipper i Prawiczek oraz ja. Była jakaś czwarta nad ranem, a my pykaliśmy sobie jeszcze przy stoliku cashowym w holdema, bardziej gadając i wygłupiając się, niż poważnie grając. Nie chciało nam się jeszcze wracać do domów, turniej się skończył, a grać nie było już z kim tego dnia. W pewnym momencie do naszego stołu dosiadł się typ, którego obserwowaliśmy już od pewnego czasu, gdy narąbany jak stodoła puszczał kolejne tysiące złotych na grach kasynowych typu ruletka czy black jack. Klasyczny obrazek, jakich widzieliśmy codziennie setki. Tym razem chciał on spróbować czegoś innego i dosiadł się do nas.
Pojęcia o grze nie miał żadnego, ale oczywiście standardowo usłyszeliśmy teksty o tym, że gdy on grał w pokera, jak my lataliśmy jeszcze u naszych ojców w jajcach (typowe gadki wszystkich starszych graczy w kasynie i wiecznie ten sam repertuar). No cóż, to zapraszamy w takim razie! Graliśmy stawki 5/5 z maksymalnym wpisowym 200 zł, ale na jego prośbę podnieśliśmy buy in do 500 zł. I wtedy się zaczęło… W zasadzie każde rozdanie wyglądało tak samo – któryś z nas otwierał rozdanie za 15 czy 20 zł, on grał all in za 500, następował call i rebuy w wykonaniu pana Tomka. Oczywiście, czasem coś tam trafiał i zaliczał podwojenie, ale tylko po to, aby oddać całość w kolejnym rozdaniu, bo grał all in z każdą ręką, często pokazując swoje karty całej naszej trójce (był tak pijany, że naprawdę nie wiedział, co robi przy stole).
Na dodatek towarzyszyła mu od kilku godzin (a później przez kolejne dwa tygodnie) lokalna hotelowa kurewka, która często wyłapywała takich łosiów w Hiltonie. Ona również zarobiła całkiem nieźle, bo „pomagała” mu zgarniać ze stołu wygrane pule. Kończyło się to tym, że on grał all in za 500, dostawał sprawdzenie i wygrywał, a w następnym rozdaniu grał za wszystkie swoje żetony o wartości… 800 zł. Reszta puli cudownie znikała. Świetnie wiedzieliśmy oczywiście co się dzieje, ale przecież nikt w takiej sytuacji nie będzie robił afery przy stole, prawda? A kolejne żetony po 100 zł lądowały ukradkiem w jej torebce…
Na nasze nieszczęście stoły cashowe otwarte były wówczas w Hiltonie jedynie do szóstej rano, więc to pokerowe safari trwało tego dnia tylko dwie godziny. Wygrałem wówczas ponad siedem tysięcy złotych, chłopaki też złapali „parę groszy”. Zadowoleni z udanej nocy udaliśmy się do domów, wracamy następnego dnia, a tu… pan Tomek już na nas czeka (oczywiście ponownie pijany w sztok) i sam z siebie proponuje nam kolejną grę! Nam dwa razy nie trzeba było powtarzać i od razu zrezygnowaliśmy z turnieju, aby usiąść do radosnej cashówki. Wydało się to dość podejrzane reszcie naszych kolegów i gdy zobaczyli, co się dzieje na naszym stole, po kolei „przypadkiem” odpadali z turnieju, żeby czym prędzej zająć sobie miejsce przy naszym stoliku.
Jak już wspominałem, taka sytuacja trwała dwa tygodnie. Doktor Tomek oddawał dziennie po 20-30 tysięcy na cashu, za każdym razem był pijany w trąbę, za każdym razem z kurewką u boku, ale wciąż żądny wrażeń. Gdy wstawał znużony wiecznymi porażkami, aby pograć na ruletce czy black jacku trzeba było tylko chwilę poczekać, bo po kilku minutach wracał do nas ponownie, a jego miejsce wciąż na niego oczywiście czekało puste. Dla takich gości specjalnych zawsze była rezerwacja.
Aby jeszcze bardziej dobitnie uzmysłowić Wam, jak wyglądały w tych dniach „żniwa”, opowiem tylko krótką anegdotę. Miejsce przy stoliku z Tomkiem było oczywiście dla każdego z nas warte wiele, bo można było potencjalnie wygrać sporą kwotę. Ale któregoś dnia sami przecieraliśmy oczy ze zdumienia, gdy znudzony czekaniem Żelik zaproponował Jeremiemu… odkupienie miejsca przy stole (bo oczywiście żaden z nas nie miał zamiaru wstawać). Jeremi miał najlepsze możliwe krzesło, po lewej od naszego dawcy, ale zgodził się, tylko chciał za nie pięć tysięcy złotych! Zrobił to bardziej dla jaj, specjalnie dając zaporową cenę. Żelik nieoczekiwanie się zgodził, wyciągnął kasę i zapłacił żądaną kwotę! Pukaliśmy się w głowę, co on najlepszego robi, a okazało się, że Żelik doskonale wiedział, na co wydaje swoje pieniądze, bo dosłownie po dwóch rozdaniach już mu się całość wydatku zwróciła i ostatecznie wstawał od gry mocno nabudowany żetonami. Istne szaleństwo!
Po dwóch tygodniach Tomek zniknął i więcej nie wrócił. Od pierwszego dnia opowiadał nam o swoim nowiutkim Audi TT, które zakupił dwa dni przed przyjazdem do Warszawy. Samochodem tym już nie wrócił do swojej Ostrołęki, auto zostało u lichwiarzy w Olympicu. Wizyta w stolicy kosztowała go kilkaset tysięcy złotych i nową furę. Kilka miesięcy później głośny stał się jego post na forum hazardziści.org, w którym opisał wszystko ze swojej perspektywy, pisząc o nas m.in. słowa w stylu „pokerzyści z Warszawy to złodzieje i oszuści”. Ale co miał napisać? Że siadał z nami do gry, której w ogóle nie znał i nie umiał w nią grać? Pamiętam jak dziś rozdanie w omahę, gdy na stole na stawkach 5/5 leżało już jakieś piętnaście tysięcy w puli. Board niesparowany, leżały trzy kiery, a Jeremi za swój ostatni tysiąc złotych betował river z kolorem na królu. Tomek podumał, postękał, popatrzył i sfoldował rękę mając w czterech kartach… AJ w kierach, czyli nutsa, absolutnie najwyższy układ! Tak, wiem co miał, tak samo jak wiedziała połowa stołu, której – jak pisałem powyżej – zazwyczaj pokazywał po pijaku swoje karty. Nie wiedział tego jednak Jeremi, któremu akurat trafiło się miejsce po drugiej stronie stołu… Mimo tego, że Tomek z Ostrołęki nas chyba nie polubił, to ja i duża grupa moich kolegów wspominamy go bardzo czule do dzisiaj. Było za co grać i żyć przez długie miesiące. Czy więc Nick Dandalos nie miał trochę racji pisząc o cywilizowanym rabunku?
Już nie ma takich gier…
Turnieje też były bardzo soczyste. Cała seria słynnych poniedziałkowych Terminatorów (czyli turniejów z dość wysokim wpisowym po 700-800 zł każdy) była dla każdego z nas ważnym wydarzeniem w tygodniowym planie zajęć, a każdy za punkt honoru stawiał sobie wygraną, bo w związku ze sporym buy inem wygrane były każdego tygodnia naprawdę wysokie, a dodatkowe nagrody fundował nam jeszcze Unibet. Walczyliśmy więc w nich jak lwy, a na turnieje te zjeżdżała się też śmietanka graczy z całego kraju. Podobnie było, gdy w Hiltonie odbywały się słynne wówczas festiwale organizowane przez całą sieć Olympica w Warszawie, Wilnie, Rydze i Tallinie. Na warszawski przystanek zjeżdżali się wówczas wszyscy ogarniający gracze ze wszystkich rejonów kraju – z Wybrzeża, ze Śląska, z Poznania czy Wrocławia. Fieldy były więc bardzo mocne i wygrać cokolwiek było niezwykle ciężko.
Pamiętam szczególnie jeden taki turniej. Jeśli pamięć mnie nie myli, to wpisowe do niego wynosiło 3.300 zł (tak, takie turnieje w Olympicu odbywały się regularnie, co dzisiaj nie mieści się nowym graczom w głowach), a na starcie zameldowała się absolutnie cała czołówka pokerowa z całej Polski. Turniej ten nie szedł mi zbyt dobrze, ale jakimś cudem trzymałem się na powierzchni i nadludzkim wysiłkiem dotarłem w nim do stołu finałowego, który był rozgrywany następnego dnia. Od samego początku wszystkich rywali po kolei zmiatał wręcz ze stołu regularny gracz z Warszawy, Janusz, który miał tego dnia nieprawdopodobny wręcz run, złapał całą serię doskonałych kart i przy okazji wykazywał się doskonałą „czutką” na rywali. Gdy każdy gracz przy stole walczył o życie, jemu żetony nie mieściły się na stole.
W takich okolicznościach zdobycie choćby jednego żetonu graniczyło z cudem, a wygrane większe rozdanie dawało nadzieję na dobry końcowy wynik. I takie jedno czy dwa rozdania wówczas udało mi się wygrać w samej końcówce turnieju, Janusz posprzątał resztę stołu eliminując pozostałych graczy i zostaliśmy we dwóch w heads upie. Jednak do gry nie doszło! Janusz, ku zdumieniu wszystkich obecnych na sali, zaproponował mi deal! Pół na pół, ale on bierze puchar za wygraną! Nie byłoby może w tym nic dziwnego, bo umowy między graczami w turniejach to norma na całym świecie, gdyby nie fakt, że miał wówczas nade mną przewagę w żetonach jakieś 8:1! Chyba sami rozumiecie, że dla mnie było to jak przedwczesna Gwiazdka, bo różnica wynosiła około 6-7 tysięcy złotych, które dostawałem w zasadzie w prezencie. Na deala szybko się oczywiście zgodziłem i obaj byliśmy po tym turnieju zadowoleni – ja z kasy, Janusz z wygranej i pucharu (no i nagrody oczywiście również). A było tego po ponad trzydzieści tysięcy złotych na głowę, więc sami rozumiecie, że kilkanaście lat temu to były dość poważne pieniądze.
W tamtych czasach naprawdę można było grać i wygrywać. Dzisiaj mogą dziwić stawki, na które wtedy graliśmy. Sam się im dziwię, były to zbyt duże pieniądze, jak na nasze ówczesne umiejętności. Wystarczy porównać tamte stawki z tymi, na które gra się dzisiaj, kilka ładnych lat później, ale za to z o wiele poważniejszym podejściem do tematu i ogromnymi możliwościami do nauki i rozwoju. Ale w tamtych latach uznawaliśmy to po prostu za coś normalnego. Dziś można się uśmiechnąć tylko pod nosem na myśl, że wtedy byliśmy bardzo oburzeni na kasyna, że zdzierają z nas ciężką kasę w rake’u na cash games czy w opłatach turniejowych. Co byśmy dzisiaj dali, żeby było komu oddawać te pieniądze?
…i takiej społeczności
Żadne ze wspomnianych przeze mnie miejsc w Warszawie już nie istnieje. Nie ma ursynowskiego Baru Alternatywnego, od wielu lat nie ma kasyna w hotelu Hyatt, na miejsce zamkniętego pod koniec 2016 roku Olympica otwarto niedawno w Hiltonie kasyno innego operatora, oczywiście bez pokera. Nie ma nawet gry w nieśmiertelnej Arenie, choć wydawało się, że akurat ta miejscówka będzie żyła wiecznie. Zmieniło się wszystko. W całej Polsce sytuacja jest podobna.
W całym tym marazmie najgorsze jest jednak to, że wówczas to w takich miejscach tworzyła się pokerowa społeczność w Polsce. Spotykaliśmy się praktycznie codziennie, poznawaliśmy, rozmawialiśmy, śmialiśmy się, razem też balowaliśmy na potęgę. Tam nawiązało się mnóstwo znajomości i przyjaźni trwających do dzisiaj. W tamtych czasach w ramach „wymiany między ośrodkami” często jeździliśmy „w delegacje” do innych miast, ot tak, żeby się spotkać i pogadać, poimprezować oraz oczywiście pograć w pokera. Szybkie wyjazdy na dzień czy dwa do Sosnowca, Krakowa czy Poznania nie były niczym dziwnym. Gracze z całego kraju znali się doskonale. Poznawaliśmy się na forum, a zaraz za tym szły wzajemne odwiedziny. Chcieliśmy żyć tym pokerem razem. Gdy spotykaliśmy się na dużych ogólnopolskich turniejach, to 90% uczestników znało się już doskonale, choć pochodzili ze wszystkich możliwych miast i regionów w Polsce. Tak tworzyła się społeczność, po której dzisiaj nie ma już żadnego śladu. Tylko takie dinozaury, jak ja i mi podobni, trzymamy się wciąż jeszcze jakoś razem. My pamiętamy tamte czasy doskonale i wracamy do nich często podczas sporadycznych spotkań. Pewnie też dlatego, że tak się to wszystko teraz pozmieniało, tylko my rozumiemy, jaki był poker w tamtym okresie.
Jakiś czas temu (pod koniec 2017 roku) pisałem artykuł o tym, ile jest obecnie miejsc do legalnej gry w Polsce. Legalnej w pełni, czyli w kasynach (oczywiście z podatkiem w wysokości 25% od wygranej w turnieju i bez zabronionych prawem gier cashowych), bo nie liczę wszystkich teoretycznie legalnych klubów, w których jednak według ustawy hazardowej gra się o… nagrody rzeczowe. Wyszło mi z niego, że na wspólną grę można się spotkać w… czterech kasynach w całym, prawie czterdziestomilionowym kraju. Teraz jest ich jeszcze mniej. Ale o tym, dlaczego tak się stało, napiszę jeszcze w dalszych rozdziałach tej książki.