Zapraszamy na kolejny odcinek Radogoszcz Blog, tym razem prosto ze słonecznej Malty!
Zaczyna się UKIPT/Estrellas/EPT/PokerStars/Summer Festival Malta, no i TRZEBA ZAGRAĆ. Zagram nawet z własnego pokoju, ponieważ – mimo że miałem już zaproszenie jako osoba towarzysząca – zostałem przed Dawida namówiony na granie satki („jest czterech, a potrzeba pięciu, chodź, bo się nie odpali”) i poniewczasie się zorientowałem, że jest to satka z całym pakietem, a nie tylko Seat + Expenses. Ponieważ satkę wygrałem, to zabrałem na pokój Dawida i mieliśmy potencjalnie pierwszą w historii sytuację, gdzie na wyjazd mogło być więcej miejsc w pokojach niż chętnych graczy.
Dawid graczem jest nie tylko przebiegłym (namówił mnie w końcu na satkę i ma hotel za darmo), ale też skutecznym, dzięki czemu znajduje się obecnie na #1 GPI Polska i leci na Maltę swoją pozycję ugruntować. Znacznie bardziej szokujące jest to, że jakimś cudem #3 w tym rankingu zajmuję ja, mimo że na live’y jeżdżę raczej od święta. Ciężko będzie się w rankingu wspiąć, bo przede mną poza Dawidem – który sprzeda dowolną ilość strzałek i z którejś w końcu tego gutshota trafi – jest jeszcze Kuba, który nie dość, że jeździ sporo, to jeszcze umie grać. Ale jeśli wygram Maina, Highka i Super Highka, to pierwsze miejsce mam raczej w kieszeni – będę mógł mieć kolejne bezużyteczne, nic nie znaczące i niedokładne #1 w kraju obok tego online na PocketFives.
Poza tym podniosłem 2×160 kg w martwym i 130 kg w przysiadzie przy 80 kg wagi, może nic specjalnego, nawet ćwicząc casualowo w wieku 30 lat, ale mnie cieszy. Chodziłem na piłkę nożną, tenis stołowy, siatkówkę i ju-jitsu, ale ja, słuchawki i sztanga to jest jednak mój ulubiony sport, polecam jak ktoś nie próbował, może też się wkręcicie.
SCOOP poszedł dobrze, okres postscoopowy jeszcze lepiej. Mam bardzo ambitne maltańskie plany w postaci robienia dalej codziennie jogi (już piąty dzień, rekord) i siedzenia prosto zamiast zwijania się jak kreweta. Mam jeszcze inne postanowienia, ale nie powiem, bo się nie spełnią. Wszystko to razem może być trudniejsze niż zawinięcie całego festiwalu po kolei.
Mam też mocne postanowienie, żeby tym razem wygrać w chińczyka, w Pradze 28th w Main Evencie złagodziło trochę ból orientalnej porażki, ale fajnie byłoby jednak trafić jakąś fantazję w końcu. Jako najszybciej liczący zajmuję się punktami i liczenie jak ujemna liczba przy moim imieniu powoli rośnie czyni mnie smutną żabą. Szansa będzie już w samolocie, nie bez powodu miejsca 26A i 26B zajmuje dwóch wielkich graczy chińczykowych.
Chciałbym też coś na tej Malcie zobaczyć, przywieźć jakąś rycerską pamiątkę bratu (#DeusVult) i jeśli nie się opalić, to przynajmniej nie wrócić bledszym niż pojechałem.
***
Lotnisko przywitało nas opóźnieniem lotu o półtorej godziny. Postanowiliśmy wykorzystać to szczęście w nieszczęściu, żeby coś zjeść, bo siedziałem na głodnego od śniadania, a taka potężna maszyna do dokładania jak Dawid też potrzebuje dużo paliwa. Bogate menu lokalu „Travel Chef” okazało się niestety ułudą, wybór z 30 dań ograniczył się do Fish and Chips albo Chicken Nuggets. Nuggets naprawdę nie cieszyły wzroku swoim widokiem, więc z dwojga złego zdecydowałem się na półtora rozmrożonego paluszka rybnego.
Samo jedzenie nie było nawet najgorsze. Ktoś wpadł na genialny pomysł, żeby w knajpie na lotnisku zatrudnić 50-letnią babę nie mówiącą w ogóle po angielsku (i odburkującą polszczyzną również mocno łamaną), do tego jeszcze tak opryskliwą, że siostra Ratched wygląda przy niej jak Spongebob. Jedyne wyjaśnienie jest dla mnie takie, że kierownik lotniska to jej biedny mąż, który upchnął ją tam, żeby mieć chociaż chwilę spokoju w domu. Baba zrobiła mi nie tę kawę, następną powiedziała, że „wylałam, bo pan od razu nie przyszedł”, ale żądza mordu w moich oczach przekonała ją, żeby w końcu mi właściwy napój nalała. Dołączył do nas też Barry, który był ode mnie mądrzejszy i zamiast podejrzanej lotniskowej kawy wybrał bezpieczniejszy napój w małych buteleczkach.
Udało nam się dostać do hotelu i poszliśmy od razu coś zjeść do restauracji naprzeciwko. Niestety jedzenie okazało się 1,2/5 i trzeba będzie szukać knajp kawałeczek dalej. Spotkaliśmy całą masę Polaków, co wzbudziło u wszystkich obawy, że ten High Roller za 2.200€ będzie fieldem przypominał high rollery ołomunieckie.
Cała ulica, przy której jest hotel/kasyno, to jest wielka imprezownia, ścisk nawet w poniedziałek, masa ludzi na ulicach, wszędzie impreza, kluby, stripy, do wyboru do koloru. Przypomina to skrzyżowanie Jamajki z Vegas. Ja niestety fanem klubów nie jestem i w stripie w życiu nie byłem, ale jako wakacyjna miejscówka dla młodych imprezowych ludzi (albo postarzałych imprezowych polskich pokerzystów) wygląda dobrze. Niestety cuba libre, jakie dostali koledzy, smakowało jak wóda z wodą, a rozwodniony dżin z tonikiem przynieśli w najmniejszej szklaneczce, jaką w życiu widziałem. Jako że nie piłem i wypada o tej 2 chociaż pójść spać, żeby wstać na śniadanie, to udałem się na spoczynek, przez co ominęła mnie kolejna knajpa, gdzie „drinki były – wierz lub nie – jeszcze gorsze”.
Przy śniadaniu Dawid zaproponował mi wspólne rozciąganie tylnej taśmy.
Bałem się, że przy latach dzielenia hotelowych pokojów z kolegami podobna propozycja musi kiedyś paść. Zastanawiałem się, jak odmówić w możliwie taktowny sposób. Okazało się na szczęście, że chodziło tylko o ćwiczenia z Youtube’a, a nie coś, po czym żaden z nas nie mógłby już patrzeć na piękne polskie dziewczęta tak samo.
Gracze się umyli, pora na jakiś spacer na plaży, bo jest spora szansa, że będzie to pierwsze i ostatnie dłuższe wyjście na słoneczko, trzeba zagrać w końcu.
***
Pochodziliśmy po mieście, aż się zmęczyliśmy, osiedliśmy w jakiejś sensownie wyglądającej knajpie i zakupiliśmy przystawki oraz paliwo na turniej HIGH ROLLER – kawka mrożona dla mnie i whiskey sour dla Dawida. Po tym pozytywnym doświadczeniu zaciągnąłem biedaka do sklepu, gdzie musiał patrzeć, jak kupuję niezbędne do przetrwania produkty spożywcze – borówki, jabłka, batoniki białkowe, tuńczyka itd.
Proszę się nie śmiać, nie mam zamiaru się żywić wyłącznie bułkami za 8€ z bufetu przy sali pokerowej.
Zatargałem siaty do pokoju, ale niestety pokój nie chciał się otworzyć. Dawid zszedł na dół, dostał nowe karty.
Niestety, pokój ponownie nie chciał się kurwa otworzyć.
Zadzwoniłem na recepcję, pani ładnie przepraszając powiedziała, że ktoś zaraz przyjdzie.
„Zaraz” minęło i nikt nie przyszedł, więc walnąłem parę razy pięścią w ścianę, zostawiłem żywność pod opieką współlokatora i zszedłem na dół.
Tym razem pan wjechał ze mną na górę upewnić się, że wszystko działa, dzięki Bogu tym razem karty zadziałały, dostałem też rekomendacje paru restauracji i przypadkiem jedna z nich okazała się być tą, w której usiedliśmy rano. Jesteśmy intuicyjnymi ekspertami kulinarnymi.
Cały burdel z kartami sprawił, że przyszliśmy dopiero na drugi level i dosiadłem się po stołu, na którym nie dość, że nie było dziada, to jeszcze rolę najstarszego przy stole prawdopodobnie pełniłem ja.
Oczywiście takie przypomnienie o własnej śmiertelności i biegnącym czasie nie jest niczym przyjemnym, ale głównie martwiły mnie nie jakieś egzystencjalne kwaśne dylematy o istnieniu, tylko zwykły, prozaiczny brak dziada, który mi da parę niebieskich żetonów. Na szczęście szybko mnie przesadzili, szybko się podwoiłem i dość szybko pierwszą strzałkę wjebałem robiąc uczciwy blef na parującym riverze, niestety jakiś blond zawodnik miał 87o otwierane z BTN tworzące strita, a nawet i z tym stritem pomarudził z jakiegoś powodu zanim dał. To jak zanitowani są ludzie nie przestaje mnie szokować.
W międzyczasie POTĘŻNY francuski fish callnął all ina za 25bb po mruczeniu, że powinien zrzucić „but i like this hand too much”. Spodziewałem się jakiegoś 67s, ale fish miał K8 w diamentach. Niestety rywal miał AQdd, co zostało skomentowane przez grubaska „ayayay bad timing”. Kiedy jest dobry timing, żeby vs AJ+ 77+ dołożyć z król osiem, tego już nie zdradził.
W innym międzyczasie na stole obok dziad marudził, że gra w siedmiu zamiast ośmiu graczy, charcząc na cały głos: „I DIDN’T PAY 2.200 EUROS TO PLAY SHORT-HANDED”. Zgaduję, że gdyby doszedł do finałowego stołu, to przy 7 left poddałby stacka.
Z drugiej strzałki trafiłem na stół z młodym śmieszkiem marokańczykofrancuzem i milczącą jak grób resztą stołu.
Marokańczykowi tak dawało, że zaczął narzekać, że na swoje AA>KK wygrał za mało. Marudził też, że reszta stołu nic nie mówi i że fajnie by było pogadać, ale przyznał też: „I understand, the whole table is regs”.
Odwróciłem się, żeby się upewnić czy mi nie odjebało i nie okaże się zaraz, że Mehdi grał tak naprawdę na stole obok, ale miał na myśli w istocie siedząca z nami bandę patałachów. Jako że milcząca reszta stołu była głównie biała i poniżej 40-tki, to na pierwszy rzut oka można by ich wziąć za regów, ale dwa kółka i po samych sizingach można było się zorientować, że mają z dobrym regiem tyle wspólnego co PRL-owski wyrób czekoladopodobny ze szwajcarskimi pralinami.
Straszliwie nie chciało dać układu, więc MUSIAŁEM zagrać parę blefów, część przeszła, część nie, nie będę opisywał rozdań, bo to chyba nikogo w tych blogach nie obchodzi. Tak czy siak parę komentarzy „you’re crazy” sobie zaskarbiłem wyświetlając różne śmieci i zaprocentowało to jak należy, kiedy gadatliwy kolega dał mi na trzy strzałki z UTG z gołym jak dupa w saunie asem haj, katapultując mnie tym samym z uciułanego wygłupami above average do przyzwoitego stacka.
Jeden z tych „regs” wystackował się niedługo później w Mehdiego 5-betując AJs za 85bb i kręcąc głową „ayayay you’re so lucky”, kiedy rywal pokazał mu bottom rangu w postaci AKo.
Bottom rangu w postaci AKo pokazał mi także przeciwnik (ten sam przesadzony do nas pan od 87o) w puli o 130k na bb1500 vs moje króle.
843
4
A.
No cóż, jutro main. Tam już da na pewno.
***
Zanim da porządnie w mainie, to wypada porządnie zjeść, więc poszliśmy do porządnej stekowni. Miejsce nie miało standardowego menu, tylko kawałki mięsa za szybą, gdzie można sobie wybrać co i ile się chce. Wołowinę już kiedyś jadłem, a krab wyglądał strasznie groźnie, postanowiłem więc spróbować pierwszy raz w życiu osła. Odruchowo poprosiłem o medium rare, ale sympatyczny pan w fartuchu aż cały posmutniał i gestykulując rozpaczliwie błagalnym tonem powiedział „Donkey medium no…”. Nie mogłem chłopa przecież dobić na resztę dnia, więc wziąłem osła krwistego, czuję się dobrze, osioł miękki i smaczny, u nas chyba ciężko dostać, więc się cieszę, że spróbowałem.
Spróbować czegoś postanowił także Remi, który wziął sobie wołowinę Wagyu. Niestety trochę miscliknął ilość, przez co – ku uciesze stolika – wyświetliło mu na rachunku 280€. Chciałbym powiedzieć, że inwestycja się zwróci, ale niestety Remi sprzeda sześć strzałek w maina bez kontaktu, a ja będę nawet świadkiem, jak jego szósty bullet zostanie zajebany przez Chińczyka (odmiany młodej i regowatej, tak zwany Chińczyk Starcraftowy), który nawet we 3-wayu na T84 nie bał się czwórek Remiego i trafił swojego double gutshota po stackoffie na flopie.
Szybko trafiliśmy na jeden stolik razem z Dawidem, gdzie naszą uwagę przykuli głównie panowie siedzący schludnie obok siebie na miejscach 1, 2 i 3. Naliczyłem sześć kolczyków, trzynaście bransolet, cztery wisiorki i siedem pierścieni łącznie u tych dżentelmenów, a żeby było jeszcze śmieszniej, to oni też widzieli siebie nawzajem i każdy z nich limpował, callował i kombinował jak mógł, żeby móc grać jak najwięcej ze stereotypowym Włochem na siedzeniu obok.
Ja wjebałem flipa ze świecącym się jak choinka od kolczyków, wisiorków i bransolet Włochem, ale Dawid miał szczęście zdjąć trochę biżuterii ze stołu, ponieważ w jednym rozdaniu zajebał dwóch zawodników. Udało mu się z AJ holdnąć na JT6 vs KQ i flush draw. Na pytanie czy nie bał się seta albo dwóch par odpowiedział, że „dziad długo myślał, a jakby miał mocno, to wsunąłby od razu, to był uczciwy gracz”. Dobry read zaowocował stackiem 180k (startowy 30k). Stół niestety niedługo się rozbił, a Dawid musiał uczynić dość tradycji i zdążył jeszcze w ostatniej ręce przed końcem dnia rozdać 100k z gutshotem i zakończyć Day1 mając 60k w torbie.
Na nowym stole ponownie miałem okazję mieć włoskiego nemesis. Gracz miał z metr sześćdziesiąt, zakola gorsze od moich, jakieś 65 kilo wagi, kolczyki i tatuaże na całym ciele – same klasyki takie jak 777, goła baba, kości, jakaś karta, „never give up” na ręce (serio!), no i oczywiście róża na dłoni. No nie będę kłamał, zawodnik nie wyglądałby groźnie nawet gdyby miał wytatuowane do tego jeszcze dziesięć łezek pod okiem, a w grze okazał się jeszcze mniej groźny niż wyglądał, bo po click 4-becie zagrał na river 7k do puli 35k mając 24k z tyłu i sfoldował na mój bluff-shove w sekundę.
Kółko później zaizolowałem dziada z KK i dostałem od włoskiego gnoma GIGASHOVE za 40bb od waletów.
764
4
J.
Poważnie, mam świadków. No nic, jakieś żetony mi jeszcze zostały. Pociłem się nad short stackiem z dwie godziny, jeszcze tylko w ostatniej ręce padło od włoskiego nit-dziada (a już się bałem, że nie będzie dzisiaj) sakramentalne „JUST FOR YOU MY FRIEND I CHECK BACK” przy check-backu z top parą będącą snap-valueshovem do mordy i jakoś się doczłapałem mając 42k. Pociłem się zresztą dosłownie razem z całą salą, bo ktoś wpadł na pomysł, żeby wyłączyć pod koniec dnia klimę i gracze upoceni byli już niemiłosiernie pod koniec.
Dzień wolny wykorzystaliśmy, żeby porządnie się odespać skipując śniadanie i pojechać do Valetty.
Zobaczyliśmy Muzeum Wojny, bardzo dobre, polecam wszystkim. Wypiliśmy kawkę, wróciliśmy na spokojnie i graliśmy maraton w chińczyka z Marcinem, przy okazji jednym okiem oglądając jak naćpany Mike Matusow świruje na WSOPie w 2005 roku. Również polecam wszystkim obie te aktywności, zwłaszcza naraz.
Day2 dość szybko mnie rzuciło na stół Marcina, gdzie obaj byliśmy tiltowani przez niemiłosiernie grających wyłącznie układem Węgrów. Ja wjebałem chyba wszystkie spoty postflop, ale dostałem AA na KK i z szerokim uśmiechem na buzi zmieniłem stół mając jakieś 90k. Marcinowi również rozbicie stołu wyszło na dobre, ponieważ (pomimo momentu kryzysu, gdy stracił 80k vs flush złapany przez rywala z 72) skończy Day2 mając POTĘŻNE 495k.
Potężny był również francuski grubas, który rozdawał żetony na prawo i lewo grając dosłownie każdą rękę. Mimo wszystko przy obiedzie posypało się trochę skarg, że wcale tak fajnie się z nim nie siedzi, ponieważ gracz strasznie śmierdzi. Ja osobiście jestem zdania, że sala turniejowa to nie perfumeria i w jakiej sytuacji higienicznej by się gracz nie znajdował, to jego żetony przyjmę bardzo chętnie.
Na nowym stole był Chińczyk-Pogromca-Remiego, trzech młodych, dwóch dziadów i wspaniały, przemiły Włoch o imieniu Domenico De Francesco. Jeżeli jest jakieś dobre uczucie w pokerze live, to wtedy, kiedy patrzysz na rozpiskę i widzisz przy swoim stole właśnie takie pięknie brzmiące nazwisko. Do tego na wejściu wygrałem z Domenico flipa, czego włoski ogier nie przyjął zbyt dobrze i na tilcie wsunął młodemu graczowi gołego fdka z 74 suited prosto pod top parę.
Mam nadzieję, że jeśli jesteście wiernymi czytelnikami, to nie mieliście żadnych wątpliwości, że Domenico oczywiście tego pika trafi, walnie pięścią w stół, wydrze się „YES” i do końca dnia będzie już grzecznie nitował.
Bardzo niegrzeczny byłem za to ja, ponieważ bez potrzeby oddałem zanitowanemu na cztery spusty dziadowi 25k żetonów. Potem niewiele ciekawego się działo, poza tym że mogłem sobie otwierać J6o z BTN na stole cold bubblu z 30bb będąc krytym przez oba blindy, a jest to przyjemność, która online za często się nie zdarzy. Skończyłem dzień mając 154k, jesteśmy w kasie, miejmy nadzieję, że będziemy też jutro na układzie.
Chłopaki poszli gdzieś pić, ja zrobiłem jakieś rozciąganie i piszę to, co własnie czytacie, jest 1:44, trzeba iść spać w ciągu godziny, bo na śniadanie – mimo że bufet chujowy – wypada jednak wstać. Także się żegnam, zostawiam was z pokerowymi cytatami, do zobaczenia!
#1
„Ten kto jest najwięcej wjebany w tym roku stawia, ty ile?
„-10k.”
„-20k”
„Nawet nie wiem… 🙁 „
„No taa, nie wiem na pewno wygrywa.”
#2
„Ile jest kart jednego koloru w talii?” – top 5 graczy w Polsce liczący oddsy w chińczyka
#3
Moje ulubione wymówki do spazza:
„Stół był dość tight” (skąd to niby kurwa wiadomo po kwadransie)
„Była już jakaś dynamika”
„Już parę razy 3-betnął” (czyli miał parę razy układ)
„Dawno nic nie zagrałem”
One Comment
obserwator
Dobra bo widzę, że nikt się nie garnie. Panie Matheushu, robisz mi Pan dzień za każdym razem gdy nowy blog ukazuje się na stronie. W swojej opinii nie jestem odosobniony, w moim otoczeniu odczucia są podobne. Wspominam o tym, żebyś przypadkiem nie pomyślał, że brak komentarzy jest spowodowany brakiem zadowolenia z treści. Tak trzymaj.